piątek, 2 grudnia 2011

W krainie pomarańczy

     Nauczeni doświadczeniem wyjechaliśmy z Kissimmee autobusem miejskim jak najdalej się dało. Stąd zabrał nas miły pan z kilkuletnią córeczką. Tylko do następnego miasta, ale jakoś trzeba się wydostać z kolejnego kociokwiku drogowego.
     Na następnej wylotówce było kiepsko. Roboty drogowe na poboczu, zwężające się pasy ruchu, górka osłabiająca widoczność. Do tego zaczął padać deszcz i ochłodziło się znacznie. Nie przypuszczaliśmy, że zmarzniemy na Florydzie. W końcu zawróciła po nas jakaś szalona kobitka, zatrzymała się w niedozwolonym miejscu, zawiozła nas dalej niż mieszkała. Po drodze pokazała jeszcze, gdzie mamy najbliższy motel (tak na wszelki wypadek). No i ów motel niestety się nam przydał, bo pogoda zepsuła się na dobre i nie było sensu moknąć. I tak nikt nie zabierze zmokłych kur. Dobrze, że chociaż mamy suchy i ciepły nocleg.

     Rano kolejny plus – nie musimy iść daleko na wylotówkę ;-) Słoneczko już dzisiaj lepiej ogrzewa, ale gdy tylko zajdzie za chmurę robi się dosyć rześko. W tym rejonie Florydy są największe uprawy pomarańczy. Sady ciągną się całymi milami, a co chwila jadą ciężarówki ze zbiorami. W jednym z sadów pomarańczowych zaopatrujemy się w kilka świeżutkich, pachnących owoców. Pierwszy raz jemy pomarańcze prosto z drzewa. Pyszne, słodkie i soczyste. Mniaaam!



     Stoimy na rozwidleniu drogi 27 i płatnej autostrady 75. Bardziej pasuje nam 75, ale jak nikt się nie zatrzyma do godziny dwunastej, to przerzucimy się na 27. No i naszym głupim szczęściem o 11.56 zabiera nas długodystansowa ciężarówka. Sympatyczny pan kombinuje po drodze, gdzie nas podwieźć, abyśmy nie zostali na środku autostardy. On jedzie na północ, a my za kilka godzin musimy odbić na zachód na autostradę nr 10. Ostatecznie pan zjeżdża kilka mil ze swojej trasy i zawozi nas na spory parking już przy "dziesiątce". Bardzo miło z jego strony.
     Tu kręci się niestety podejrzany "autostopowicz". W pogniecionych ciuchach, dziary po łokcie, torba duża, ale prawie pusta, nerwowe kroki od auta do auta z zapytaniem, czy go ktoś zabierze. Podszedł do nas z gadką, że był w więzieniu odwiedzić brata i teraz wraca do domu na zachód. A tam w krzakach stoi policjant i mamy na niego uważać, bo on nie lubi autostopowiczów i może nas zamknąć do więzienia. Wszystko jednak wskazywało na to, że to nasz rozmówca wyszedł właśnie z pierdla a pan policjant ma na niego oko, czy aby na pewno jest grzeczny w pierwszych godzinach swojej wolności... Może trzeba go jednak podrzucić z powrotem do bram "więźnia"? Na szczęście zanim zjedliśmy i wypiliśmy kawę nasz "kolega" znalazł transport i mogliśmy spokojnie zająć autostopowe pozycje.
     W niespełna pól godziny siedzieliśmy w kolejnej ciężarówce z kolejnym sympatycznym kierowcą. Ten zabierze nas do Tallahassee. Mieliśmy nadzieję, że jedzie dalej, ale dobre i 140 km. W planie mieliśmy Pensacolę, ale i tak udało nam się dojechać dziś daleko i to tylko dwoma ciężarówkami. Pan się tak zagadał z Grzesiem, że pomylił zjazdy i wysadził nas dopiero na kolejnym wjeździe do Tallahassee. Dla nas to lepiej, bo tu jest więcej hoteli, a zaczyna się ściemniać. Przydałoby się też coś zjeść i znaleźć internet. Wchodzimy więc do McDonalds'a, odpalamy laptoka i zamawiamy jakieś paskudztwo na szybko. Dwóch kolesi ze stolika obok pyta, dokąd jedziemy. Odpowiadamy, że do Pensacoli, oni życzą nam szczęścia i każdy zajmuje się sobą. Ledwo zaczęliśmy jeść, a kolesie pytają, czy chcemy jechać z nimi? Jadą aż do Huston, ale przez Pensacolę i szybciej im droga upłynie w miłym towarzystwie. A to jeszcze jakieś 3-3,5 godziny jazdy. No i proszę! Mielismy znaleźć nocleg, a znaleźliśmy dalszy transport. Znowu wszystko samo się układa. Jednak będziemy dzisiaj w Pensacoli ;-)
     Jeden z nich się przeprowadza z Orlando do Huston i chłopaki jadą na dwa samochody z całym dobytkiem. Aby było sprawiedliwie Grześ jedzie z Albertem, a ja z Rodney'em. Mój słaby angielski nawet dał radę i trochę sobie pogadaliśmy. Droga zleciała całkiem szybko i przyjemnie. Chłopaki podwieźli nas do hotelu w Pensacoli, a sami pojechali po nocy w dalszą drogę. Bardzo miło było ich poznać ;-)
     W hotelu melduje się akurat jakiś gość i musimy chwilę poczekać. Kiedy ów hotelowy gość odwraca się w naszą stronę widać wyraźne zdziwienie i zaskoczenie na jego twarzy. My widzimy go po raz pierwszy. On natomiast widział nas stojących na parkingu przy dziesiątce, czyli ponad 280 mil stąd (ok.450 km). On własnym samochodem, my autostopem i przyjechaliśmy dokładnie w tym samym czasie! Mina faceta po prostu bezcenna!!! ;-))) Jeszcze nas przeprosił, że nas nie zabrał, ale nigdy nie zabiera obcych. Nie ma problemu. Ale przez tydzień będzie miał o czym opowiadać znajomym ;-)
     Oby nie przechwalić, ale wyjątkowe dobrze nam dzisiaj poszedł ten przejazd. W sumie zrobiliśmy jakieś 430 mil (690 km) i to tylko trzema samochodami. To drugi pod względem długości przejazd jednego dnia autostopem podczas tej wyprawy. Dalej jechaliśmy tylko z Lee.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz