czwartek, 31 maja 2012

Relaksująco

     Australia jest krajem oddalonym od reszty świata na tyle daleko, że żyje tu sporo endemicznych gatunków flory i fauny. Pewnie można je spotkać w ogrodach botanicznych lub zoologicznych na świecie, ale to nie to samo, co w naturalnych warunkach. Znowu będzie o ptaszorach, ale te zachwyciły nas swoim śpiewem i kolorami.
     Pierwsze z nich to kukabury chichotliwe. Rano i wieczorem dawały koncert swojego śpiewu, który bardziej przypominał śmiech, niż ptasie odgłosy. Nie sposób było się przy tym nie rozweselić. W dodatku pozwalały niemal się dotknąć i wyglądały jak nastroszona, futrzana czapa.



     Kukabura występuje tylko w niewielkiej części świata i żyje w lasach eukaliptusowych. Mimo tego jej charakterystyczny śpiew kojarzy się filmowcom z odgłosami dżungli. Dzięki temu chichot kukabury stanowi tło dźwiękowe wielu filmów i produkcji "dżunglowych", niezależnie od tego gdzie jest umiejscowiona akcja. Posłuchajcie chichotu kukabury tutaj. Jeśli was nie rozśmieszy, reklamacje przyjmuję na maila ;-) 
     Drugie to niesamowicie multikolorowe papugi, które nie było już tak łatwo sfotografować. Latały w tą i z powrotem, chowając się w międzyczasie pomiędzy gałęziami drzew. Tęcza przy nich to pikuś.


     Oba gatunki umilały nam pobyt nad zatoką Jervis. Bardzo malownicze miejsce i świetnie się tam zapewne żyje. Domki na niewielkich wzgórzach, z widokiem na Morze Tasmana i okolice porośniętą eukaliptusami. Super relaksujące okoliczności ;-)



     Wybraliśmy się tu na spotkanie z waleniami błękitnymi, które co roku przypływają tutaj, aby urodzić pięciometrowe maleństwa. Niestety jest dopiero początek sezonu i nie mieliśmy szczęścia zobaczyć tych morskich gigantów. Dopiero za 3-4 tygodnie będą ich tu przepływały setki. Niestety nas już wtedy w Australii nie będzie ;-( Na pocieszenie przypłynęły foki i delfiny, które zawsze są mile przez wszystkich widziane ;-)




    Wybrzeża Australii są cudowne, nawet jeśli nie jest się surferem. A takie morskie widoczki też nie pojawiają się codziennie ;-)


     W Wollongong pospacerowaliśmy świetnie zadbanym i zagospodarowanym nabrzeżem. Naprawdę nie możemy wyjść z podziwu, że to wszystko jest wypielęgnowane do ostatniego źdźbła trawki i nikt tego nie niszczy. Mnóstwo rzeczy odremontowanych, odmalowanych, do ogólnego podziwiania. Choćby taka stara latarnia morska.


     Nawet w najmniejszym miasteczku były toalety publiczne – zawsze czyste i darmowe. Ławki nie były połamane, zieleń nie była zniszczona. Wręcz przeciwnie! Zamiast tabliczek "Nie deptać trawników!" były napisy "Zapraszamy do chodzenia po trawie i piknikowania ;-)" Tego na pewno będzie nam po powrocie brakowało ...


     Na południe od Sydney wiedzie widokowa Grand Ocean Road. Jej fragmentem jest most stanowiący wizytówkę Nowej Południowej Walii. Stara droga zbudowana przy skałach została przez nie zasypana, a erozja niosła ryzyko powtórzenia tego scenariusza. Australijczycy poszli więc po rozum do głowy i wybudowali most osadzony na betonowych słupach w morzu. W bezpiecznej odległości od kruchych skał.



     Całość tworzy obecnie bardzo malowniczą scenografię. Zwłaszcza kiedy wjedzie się na pobliskie wzgórza, widok na most wtopiony w niesamowity krajobraz robi duże wrażenie.


     Na owej górce jest niewielka łączka, będąca rajem startowym dla lotniarzy i paralotniarzy. Ci pierwsi unosili się w powietrze po 3-4 krokach rozbiegu, drudzy startowali niemal jak helikoptery. A szybowanie nad takim miejscem musi być niezapomnianym przeżyciem.



     I właściwie każda plaża jest tutaj cudowna. Jest ich tyle, że na samo zwiedzanie australijskich plaż i zatoczek nie wystarczyłby rok ...


sobota, 26 maja 2012

Kościuszko

     Po leniwym przemieszczaniu się pomiędzy miasteczkami wzdłuż Great Ocean Road skierowaliśmy się nieco do góry australijskiej mapy. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Melbourne. Przedmieścia wyglądały średnio ciekawie i ciągnęły sie dosyć długo. Albo my dawno nie byliśmy w dużym mieście ;-)


     W centrum oczywiście wieżowce, chociaż przeplatane starą, niższą i zdecydowanie ciekawszą zabudową. Pomiędzy tym wszystkim zabytkowy tramwaj, którym można pokonać trasę turystyczną po Melbourne.


     My wybraliśmy spacerek na własnych nogach, bo przez wożenie tyłków zdecydowanie za mało się ruszamy.
     Przeszliśmy między innymi trasę o nazwie "Złota Mila". Prowadzi ona przez najciekawsze obiekty miasta, jak pasaż handlowy zlokalizowany w zabytkowych kamienicach. W środku głównie sklepiki i usługi z ręcznie wytwarzanymi towarami lub nieco zapomnianymi zawodami. Była cukiernia z niesamowitymi słodyczami, renowacja starych fotografii, sklep z czekoladą, galeria szkła czy salon mistrza krawieckiego. Wszystko w otoczeniu klimatycznych kafejek.


     Oprócz tego kilka zabytkowych budynków, którymi nie będziemy zanudzać. Skręciliśmy w uliczkę Union, słynną ze swych graficiarskich dzieł i innej dziwnej twórczości pojawiającej się na jej ścianach. Spotkaliśmy tu też ziomalkę, która pozdrawia blogowiczów z lewa i prawa, a nawet niektórych z miasta Warszawa ;-) YO!


     Po słodkim rozpasaniu w Ameryce Centralnej jakoś dziwnie często naszą uwagę przyciągają witryny cukierni. Tym razem wypatrzyliśmy torcik w kształcie pieska ;-) Słodki - dosłownie i w przenośni! Dzielnie mu się oparliśmy, a raczej cenie, chociaż jak na tutejsze warunki to bardzo rozsądna kwota.


     Najbardziej atrakcyjną częścią Melbourne była dla nas okolica Docklands. Nowocześnie i blisko wody, z widokiem na pływające cuda.


     Ogólnie jednak to miasto nas nie zachwyciło, a może po prostu nie trafiliśmy w odpowiednie miejsca ...
Stąd nadal zmierzaliśmy w kierunku północnym, aby zobaczyć kawałek polskich śladów w tej odległej krainie. Dzięki panu Strzeleckiemu, który eksplorował te tereny w XIXw, pojawiły się w Australii miejsca nazwane imieniem naszego sławnego generała.




     Tym samym Strzelecki sprawił Australijczykom niezłego łamańca językowego. W ich ustach nazwisko Kościuszko brzmi mniej więcej jak Koziyjusko i przez chwilę nie wiedzieliśmy, o czym pan do nas mówi. Kiedy próbowaliśmy go nauczyć polskiej wymowy skwitował krótko, że nie może tak tego wypowiadać, bo wszyscy uznają, że jest pijany :-)
     Nas droga przez Park Narodowy Kościuszko i połacie eukaliptusów wciągnęła na maksa. Naprawdę cudowny kawałek tego kraju tu jest ...



     Kilkanaście lat temu 70% PN Kościuszko pochłonął ogromny pożar. Widać to po dziś dzień po martwych drzewach i pozostałościach górskich chat, pełniących rolę schronisk dla turystów. Powolutku wszystko jest odbudowywane, ale potrzeba na to jeszcze dużo czasu i pieniędzy ...
     Zachód słońca ma tu zupełnie inne kolory niż ten z czerwonego środka Australii ... Nam i taki się podoba ...


     Na terenie Parku znajdują się jaskinie Yarrangobilly. Nie spodziewaliśmy się, że kilka z nich będzie udostępnionych do zwiedzania i nie przewidzieliśmy na to całego dnia. A warto by było! Zobaczyliśmy tylko jedną z nich, która już samym wejściem obiecuje kawałek przygody.



     Inne jaskinie zwiedza się z przewodnikiem. Do South Glory wchodzi się samemu za niewielką opłatą. Przygotowany jest betonowy chodnik i wygodne poręcze, aby się nie zgubić i nie niszczyć reszty. Do tego oświetlenie na czujniki ruchu, dzięki czemu jaskinia wygląda niesamowicie. Niektóre komory mają białą kolorystykę i wyglądają jak oblodzone ...


     ... inne mają na wapiennych tworach pomarańczowo-rude nacieki (to przez dużą zawartość żelaza w spływającej wodzie). Widok baśniowy!



     Niesamowite wrażenie robi sporych rozmiarów formacja o nazwie "Peruka Sędziego" ;-)


     Jaskinia jest rozległa, a niektóre komory mają nawet 55m wysokości. Ale i na powierzchni widoczki niczego sobie, a do tego słoneczko ;-)


     Miejscami w PN Kościuszko czuliśmy się jak w regularnym parku zieleni. Tylko ławeczki pomiędzy eukaliptusy powstawiać i gotowe.
     Chociaż pojedyncze kangury i mniejsze stadka już widzieliśmy, to ilość tych zwierząt w tym rejonie rzuciła nas na kolana. Na pewnym kilkunastokilometrowym odcinku były ich setki.


     Pasły się przy drodze, ale kiedy zwolniliśmy zaczęły podnosić głowy w celu rozeznania sytuacji. Dopiero wtedy było je dobrze widać, bo skulone ledwo wystawały nad krzakami. Zajechaliśmy na pobliski parking, aby poobserwować je z bliska. Te były bardziej przyzwyczajone do obecności ludzi i dało sie do nich całkiem blisko podejść. Jeśli byliśmy zbyt blisko, to odwracały się i powolutku, acz niechętnie się oddalały. Nie uciekały jednak w panice, jak to bywało wcześniej.



     W towarzystwie kangurów zjedliśmy przedobiadek. W międzyczasie przyszły jeszcze trzy emu, a nad głowami latały intensywnie czerwono-niebieskie papugi. Słoneczko oświetlało okolicę, ale w powietrzu wyczuwało się już zapach jesieni. Kolorowe liście na drzewach i pod nimi potwierdzały tylko, że po raz trzeci w tej podróży dopada nas jesień. Najpierw w Kanadzie, później w Nowej Zelandii, no i teraz australijska. Wszystkie równie piękne i kolorowe.


     A na wiosnę będziemy musieli poczekać po powrocie do przyszłego roku ;-)

środa, 23 maja 2012

Great Ocean Road

     W tym rejonie Australii na mapie jest już dosyć gęsta sieć drogowa. Wydawałoby się, że będzie tu zatem więcej cywilizacji w postaci ludzkich siedzib. Choć w porównaniu z Outbackiem jest tu ciasno, to i tak do sąsiada lepiej wybrać się samochodem. A miejscami ponownie jedynie bezkresne pastwiska, no może tylko bardziej zielone i zadrzewione. Miasteczka też już bardziej przypominają zagospodarowane skupiska ludzkie, niż dwa domy na krzyż pośrodku niczego. W sumie miasta są do siebie dosyć podobne, ale bardzo ładnie zadbane i czyste. Wszędzie dużo parków, zieleni, miejsc piknikowych ...
     W Dartmoor, gdzie nocowaliśmy na darmowych kempingu pośród ogromnych eukaliptusów, mieszka zapewne jakiś zdolny rzeźbiarz. Wszystkie zeschnięte mniejsze i większe drzewa zamienione tam są w przeróżne rzeźby. Nawet ciekawie to wygląda i nadało miasteczku oryginalny charakter.


     Aha! Znowu mały wtręcik o ptakach, jakkolwiek to zabrzmi ;-) W Polsce są sroczki białoboczki, a australijskie sroki są negatywem kolorystycznym tych naszych. Ich ostre i głośne dźwięki przypominają szukanie częstotliwości na starym radiu. Pełno ich tu wszędzie i nawet je polubiliśmy.


     W okolicy Portland, już nad oceanem, zaczynają się krajobrazy bardzo przypominające nowozelandzkie wybrzeże południowe. Plaże, strome klify i rozbijające się się o nie fale.


     Na przylądku Bridgewater trafiliśmy na skalne twory nazywane Skamieniałym Lasem. Rzeczywiście wygląda to jak skamieniałe pnie drzew sprzed milionów lat, a ich ilość podpowiada wyobraźni, że był to bardzo gęsty las.



     Tak naprawdę z drzewami oprócz wyglądu nie ma to nic wspólnego. Ponownie woda, składniki mineralne i warunki atmosferyczne miejsca utworzyły coś niesamowitego. Jak utworzyły, tak teraz przyczyniaja się do ich niszczenia. I ponownie koło się zamyka ...


     Z Portland ruszyliśmy w stronę Warrnambool, gdzie zaczyna się Great Ocean Road, biegnąca prawie non stop samym nabrzeżem, z widokiem na ocean. Zanim tam dojechaliśmy mineliśmy kolejny znak ...


     ... ale koali jak nie było, tak nie ma. Pomijamy wszelkie rezerwaty i zoo, bo najchętniej zobaczylibyśmy te słodziaki w naturalnym środowisku. No cóż, może pewnego dnia nam się przytrafią ...
Tymczasem widoczki ze wspomnianej drogi są zachwycające ...


     Do tego co kilkanaście kilometrów jakaś naturalna ciekawostka, punkt widokowy lub po prostu cudna plaża. Miła odmiana po bezkresach Outbacku, które jeden starszy Australijczyk opisał nam jako "kupa jechania, a po drodze nic do oglądania" ;-)
     Teraz worek z ciekawymi miejscami się rozwiązał. The Grotto to fantastyczne miejsce z łukowato-jaskiniowymi formacjami, częściowo zalewanymi przez fale.



     The London Bridge imponuje rozmiarami. Jeszcze niedawno połączony był ze stałym lądem łukiem skalnym. Niestety w 1990 roku łuk zawalił się niespodziewanie, bez najmniejszego ostrzeżenia. Na szczęście dwóch turystów po nim spacerujących zdołano w porę uratować. A morskie fale nadal systematycznie podcinają fundamenty pozostałości ...


     The Arch można podziwiać tylko z bezpiecznej odległości. Niesamowite to wszystko ...


     Od strony wody ten odcinek wybrzeża jest bardzo niebezpieczny i zdradliwy. Blisko brzegu ciągną się potężne, ale płaskie skały, których z daleka nie widać pod grzywami fal. Pod koniec XIX wieku rozbiło się tu kilkanaście statków, głównie z emigrantami z Europy. Przy tym klifowym wąwozie zatopiony jest wrak statku Loch Ard, którego katastrofę przeżyły jedynie dwie osoby ...


     Symbolem tej drogi są malownicze skały o nazwie The Twelve Apostles. Niestety nie da się ich zobaczyć wszystkich na raz, bo troszkę się zasłaniają.



     Ale i tak jest to najtłumniej odwiedzane przez turystów miejsce. Trudno się przedrzeć przez skośnookie tłumy fotografujące się niemal na każdym stopniu schodów ;-)


     Nie dosyć, że droga piękna widokowo, to jeszcze mnóstwo zakrętów. Często więc znaki ostrzegają o wysokim stopniu zagrożenia wypadkiem, gdyż zagapieni w krajobraz kierowcy nie kontrolują kierownicy. Fakt, trudno skupić sie tu na samej jeździe ...


     Chociaż jesienny chłodek czuje się już w powietrzu, to postanowiliśmy pospacerować tutejszymi plażami łapiąc cieplejsze promienie słońca ...


     Przy jednym odcinku drogi, w okolicy Princetown, krajobraz niczym z ulubionych Mazur. Rozlewiska różniły się tylko od naszych kolorem pływających po nich łabędzi. Tutaj czarne łabędzie widzieliśmy często, za to białych chyba wcale ...


     Jak już wspomniałam, zatopionych statków mają tu sporo. Jest nawet miejsce o nazwie Plaża Wraków. Z góry wygląda niebiańsko ...


     Dopiero po zejściu 366 schodkami można się przekonać o tragicznej przeszłości tego odcinka wybrzeża. Do dziś leżą tu zardzewiałe już kotwice i inne części morskich wraków. Nawet jeśli ktoś przeżył taką katastrofę, to wysokie, pionowe klify uniemożliwiały mu wydostanie sie na ląd. Oj, lepiej sobie nie wyobrażać szczegółów takiego położenia ;-(



     Zamarudziliśmy na Great Ocean Road długo i nocleg przyszło nam szukać po ciemku. Drzewa eukaliptusowe mają przedziwnie powyginane konary i po zmroku trochę strach jechać przez taki busz. Fantazja ... Na szczęście dzień pokazał łaskawsze oblicze tego miejsca ;-)


     Po dojechaniu do główniejszej drogi na przylądku Otway dostrzegłam na drzewach mnóstwo nietypowych, szarych, futrzanych kulek. Co to znowu jest?


     Zatrzymaliśmy się na poboczu, aby zidentyfikować nieznane obiekty. Koale!!! Wykrzyknęliśmy równocześnie z ogromną radością ;-)


     Przez następnych kilka kilometrów były ich na drzewach kilkaset. Było wcześnie rano i większość jeszcze smacznie spała. Zwinięte w kulki niczego się nie trzymały, tylko futrzane dupcie miały dobrze wpasowane na rozgałęzionych konarach.


     Zaczęło sie zatrzymywać coraz więcej samochodów zaciekawionych naszym postojem i rozbawieniem. Nawet Australijczycy zgodnie twierdzili, że niestety to już bardzo rzadki widok. Oni też widzieli wcześniej koale tylko w rezerwatach i nie mogli oderwać wzroku od tych żyjących w naturalnym środowisku. A miśki leniwie budziły sie do życia i zaczynały skubać kolejne listki eukaliptusów.


     Spora część eukaliptusowego lasu była już doszczętnie ogołocona z liści. Obgryzione do ostatniego liścia drzewa straszyły z daleka, a koale niestrudzenie zabierały sie za kolejne egzemplarze. Oby im tych drzewek nigdy nie zabrakło, bo stworzonka te są niesamowicie przesympatyczne ;-)


     Nawet nie pomyśleliśmy, że tak wspaniale zacznie nam się kolejny dzień ...