niedziela, 27 listopada 2011

Z wizytą u Mickey

     Dzisiaj pojechaliśmy na "pchli targ". Czasem można wypatrzeć w takich miejscach niepowtarzalne perełki, a i atmosfera dawnych czasów ma w sobie coś tajemniczego. Stare przedmioty mają często ciekawe historie swojego "życia" i niejedno mogą nam wyglądem opowiedzieć. Bardzo byliśmy ciekawi, jakie skarby znajdziemy na amerykańskim pchlim targu. Niestety mimo wszechobecnych reklam - "Flea Market", miejsce to okazało się być regularnym targowiskiem z warzywami, owocami i chińsko-indyjską tandetą. Strata czasu i nic więcej, no ale i tak bywa...
     Aby nie stracić całego dnia szybko zmieniliśmy plany. Pojechaliśmy do Downtown Disney, czyli miejsca będącego namiastką czterech głównych parków Walt Disney World w Orlando. Sam Disneyland odwiedziliśmy już kiedyś w Kalifornii i nie zamierzaliśmy tu robić powtórki. No ale jedno popołudnie chętnie na to przeznaczymy, skoro już tak wyszło.


     Turystów wita oczywiście sama Myszka Mickey, teraz już w świątecznej czapeczce i z poinsecjami na klombie.


     Ilość sklepików z pamiątkami i asortyment przyprawiają o zawrót głowy. Do wyboru do koloru.


     Wszystko w towarzystwie bohaterów bajek Disney'a.




    Pawilon z klockami LEGO to prawdziwy raj dla chłopców. Chociaż czasem tatusiowie wydawali się bardziej pochłonięci budowaniem z klocków, niż ich pociechy ;-) Do zabawy klockami zachęcały disney'owskie postaci z nich zbudowane.




     My też pobawiliśmy się chwilę klockami i oto, co nam z tego wyszło ;-)



     Św. Mikołaj wyszedł akurat na kawę, a my korzystając z tej nieobecności cyknęliśmy sobie fotkę przed jego domkiem. Święta w pełni, tylko słońce i temperatury jakoś nam zaburzają porę roku i trochę nie możemy się odnaleźć w świątecznych klimatach.

sobota, 26 listopada 2011

Kissimmee

     Ze względu na bardzo atrakcyjne ceny noclegów zostaniemy w Kissimmee kilka dni i potraktujemy to miejsce jako bazę wypadową na okolice. 
     Jest to całkiem duże miasto, ma ok. 60 tysięcy mieszkańców i jest zapleczem noclegowym dla znajdującego się nieopodal Disney World. Kissimmee ma niedużą historyczną dzielnicę - bardzo zadbaną i naprawdę ładnie utrzymaną. Reszta miasta niestety nie jest już taka wypieszczona i przydałoby się to wszystko trochę uporządkować.
     Na jednym z budynków "starego miasta" namalowano ogromny mural przedstawiający główną ulicę za dawnych czasów.


     Trzeba przyznać, że poza modą i samochodami niewiele się tutaj zmieniło. Dawny charakter ulicy pozostał i tworzy bardzo malownicze centrum z nietypową, trochę westernową zabudową.




    Jest tu kilka sklepów z antykami i starociami wszelkiego rodzaju. Restauracje, kafejki, banki, galerie i sporo rzeźb na tak niewielkiej przestrzeni. Nie wszystkie nam się podobały, ale trzy poniższe zasługiwały na fotkę.




     W parku, nieopodal głównej ulicy, stoi pomnik zatytułowany "Rzeźba Stanów". Na wysokim monumencie są tabliczki z nazwami wszystkich stanów USA. Przyklejone do nich są fragmenty drewna, kamienia czy innych "skarbów" pochodzących z danego stanu.  Szczerze mówiąc, nam się ten twór nie podobał nawet troszeczkę, no ale cóż... pewnie nie znamy się na sztuce. ;-) Oceńcie sami.


     W Kissimmee przechodziliśmy obok małego ronda, jakich w Polsce są setki. To było trzecie lub czwarte rondo, jakie spotkaliśmy w USA. Z naszych obserwacji wynika, że Amerykanie ewidentnie nie są do nich przyzwyczajeni. Po wjechaniu na rondo po prostu głupieją i nie wiedzą, co dalej zrobić. Zatrzymują się dając sobie chwilę do namysłu lub okrążają je żółwim tempem z nerwowym rozglądaniem się na wszystkie strony. Dzisiaj zaś kierowca wjechał do połowy ronda, zatrzymał się na kilka sekund, pomyślał, cofnął (na rondzie!) i skręcił w prawo, aby tego dziwoląga drogowego jak najszybciej ominąć. Pozostawimy to raczej bez (oczywistego) komentarza ;-)

czwartek, 24 listopada 2011

Jack z Goliatem

      Ostatni spacer brzegiem Atlantyku i trzeba będzie się pożegnać z Fort Lauderdale.


   Troszkę się tu zasiedzieliśmy i czas ruszyć tyłki w inne miejsce. Samochód już oddany i znowu przesiadamy się na autostop. Przypuszczamy, że wydostanie się z tej metropolii tą formą komunikacji nie będzie łatwe. Za dużo tu węzłów drogowych zbyt blisko siebie, każdy patrzy na swój czubek nosa i jest tu mnóstwo bogatych ludzi, którzy boją się o swoje super drogie autka. Poza tym może chcemy im ukraść takie cacko???
     Nasze przypuszczenia stały się rzeczywistością. W Fort Lauderdale łapaliśmy stopa prawie 5 godzin. W pełnym słońcu, przy 30 stopniach Celsjusza i nieziemsko dużym ruchu... Spróbujcie postać przed lustrem 30 minut z kciukiem w górze i szerokim uśmiechem na twarzy. Wysoką temperaturę wam darujemy. Wytrwałym gratulujemy! ;-) Tego dnia nigdzie nie pojechaliśmy i nawet niewiele przeszliśmy, a zmęczenie upałem zwaliło nas z nóg w hotelu. Tak bywa...
     Rano zdecydowaliśmy, że wydostaniemy się jak najdalej na północ kolejką Tri Rail, aby ominąć choć trochę ten kociokwik autostradowy. Dojechaliśmy do West Palm Beach i tory się skończyły. Marszem na wylotówkę, na szczęście w miarę blisko.
     Zapowiada się optymistycznie. Kilka autek się zatrzymało. Jechały tylko parę mil, więc podziękowaliśmy. Ale przynajmniej jest jakiś odzew na nasze machanie kciukami. W końcu zabrała nas kobitka, jakieś 50 mil. Mieszka na Florydzie kilkanaście lat, ale jeszcze nie była w żadnym z tych miejsc, które my odwiedziliśmy. Może ma za blisko?
     Dosyć szybko zatrzymał się młody chłopak, sprzedawca telefonów, z pochodzenia Polak. Jego babcia jest z Polski i ojciec też urodził się jeszcze w Polsce. On jest pierwszym pokoleniem urodzonym w Stanach. Po polsku nie mówi, trochę rozumie babcię. Był tak zszokowany naszym pomysłem na podróżowanie, że przy rozstaniu musieliśmy mu pozować do pamiątkowego zdjęcia.
     Teraz musimy się sprężyć, bo słońce co raz niżej, a chcemy jeszcze kawałek przejechać i znaleźć jakiś rozsądny nocleg za widoku. No i jak na zawołanie zatrzymuje się wypieszczony Lexus. Pan jest zawodowym szoferem i jedzie na lotnisko do Orlando odebrać gości swego pracodawcy. Idealnie!
W dodatku twierdzi, że w hrabstwie Indian River, w którym jesteśmy, nie można łapać stopa. Mieszka tu podobno wielu milionerów i w trosce o ich bezpieczeństwo autostopowiczom wstęp wzbroniony. Kto tu nadąży za ichniejszymi przepisami. Co stan to inne prawo, co hrabstwo to inne prawo, a i w miastach mają dodatkowo swoje oddzielne ustalenia. Kołomyja niesamowita!
Pan często zabiera autostopowiczów, aby urozmaicić sobie przemieszczanie się służbowym autkiem. Zawsze to czas szybciej zleci na pogawędce. Zmienia trochę swoją trasę, aby podwieźć nas jak najbliżej miejsca docelowego. Ale stąd mamy jeszcze 12 mil do celu.
     Stajemy przy wyjeździe z dużego marketu. Może ktoś będzie wracał z zakupów i nas zabierze? Za pół godziny będzie ciemno... Nagle sam podjeżdża do nas biały pick-up. Starszy kierowca bez lewej ręki, z mnóstwem tatuaży na prawej i lewym kikucie, łysy, z siwą brodą. Podrzuci nas chętnie do Kissimmee. Gadka-szmatka i pan okazuje bardzo otwartym i miłym obywatelem tego kraju. Zawiezie nas do taniego hotelu, ale mamy nie łazić tam po nocy, bo blisko jest kiepska dzielnica i lepiej uważać. Jesteśmy przyzwyczajeni - tani hotel często znajduje się w kiepskiej dzielnicy, choć nie zawsze niebezpiecznej. Po drodze tankujemy autko i tu zauważamy, że pan zamiast lewej nogi ma metalową protezę. Na oświetlonej stacji wyraźnie widać też spory tatuaż po prawej stronie szyi - "glapa" niemiecka ze swastyką. No cóż?..
     Żegnamy się przy motelu. Ten jednak nie budzi naszego zaufania, pani nie skora do rabatu, pokoje średnio czyste... Debatujemy dłuższą chwilę przed recepcją, co dalej zrobić? Niespodziewanie podjeżdża nasz brodaty kierowca i proponuje nocleg. Mieszka sam w przyczepie, ma wolny pokój i chętnie nas ugości. Jeśli nie boimy się psów, bo ma trzy. Bardzo mu głupio, że od razu nam tego nie zaproponował, tylko przywiózł do jakiejś dziury. Wbrew wyobrażeniom do pana nabraliśmy w czasie drogi więcej zaufania, niż do tego miejsca, więc ku jego uciesze ponownie pakujemy bagaże na pakę. Pan ma na imię Jack.
     W drodze na nocleg przejeżdżamy miejsce, w którym Jack miał kilka lat temu wypadek. Po pijaku wracał motocyklem do domu no i niestety wtedy stracił lewe kończyny. Więcej nie pamięta. Teraz ma protezy i motocykl przystosowany do jego potrzeb - obsługiwany tylko prawostronnie. Nadal więc jeździ i nie wyobraża sobie życia bez motocykla. Jak pokazuje później na zdjęciach - jeździ od zawsze. Świetnie go rozumiemy ;-)
     W domu czekają trzy - równie wielkie, jak spokojne - psiska. Do tego kilka dymionów domowego winka i ogólny rozpiździel. Jack niebawem się przeprowadza i powoli pakuje swój dobytek. Częstuje nas winkiem z jagód i granatów. Mniam! Wyśmienite! W międzyczasie dzwoni Skype'm jego córka i okazuje się, że Jack ma dzisiaj urodziny. 66-te urodziny! Ma więc urodzinowe towarzystwo. Składamy mu życzenia i wznosimy toast - tym razem winkiem z czerwonych winogron. Jeszcze lepsze! Motocykliści zawsze znajdą wspólny język, więc długo gawędzimy z Jackiem na różne tematy...
     Rano wspólne śniadanko, kawka i zwiedzanie posiadłości. Dom-przyczepa jest większy od naszego blokowego mieszkania, a garaż niewiele od niego mniejszy. Bardzo nam się te proporcje podobają - garaż musi być przestronny ;-) W kącie jednego pokoju dostrzegamy flagę Ku Klux Klanu. Nie znamy jej pochodzenia i zapatrywań Jacka, nie pytaliśmy o tatuaże ze swastyką, ale jakoś ta cała ideologia nam do niego nie pasuje. Z drugiej zaś strony - pewnie nikt mu na siłę tego nie wmuszał... Trudno powiedzieć, o co tu chodzi? Dla nas to bardzo miły, uczynny i gościnny kompan i nie mamy mu nic złego do zarzucenia. Na odchodne robimy wspólne zdjęcie z Jack'iem i jego ulubieńcem Goliatem. 


     Jack zawozi nas z powrotem 15 mil do Kissimmee, gdzie chcemy się zatrzymać na kilka dni. Za widoku będzie łatwiej i bezpieczniej znaleźć dobrą miejscówkę. Rozstajemy się w bardzo fajnej atmosferze i niezmiernie się cieszymy, że mogliśmy spotkać Jack'a na naszej drodze.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Przyziemnie

     Podróżowanie nie składa się z samych przyjemności. Trzeba też pamiętać o bardziej przyziemnych sprawach, które same się nie załatwią. Zakupy, przygotowanie posiłków, zmywanie, no i przede wszystkim pranie. Nie da się zabrać do plecaka całej szafy, a nawet gdyby to i tak od czasu do czasu przeprać coś trzeba. Ponieważ dzisiaj co chwila leje deszcz i nie da się nic zwiedzać, postanowiliśmy spożytkować chwilę na oporządzenie naszej garderoby.
     Drobne rzeczy typu bielizna, skarpetki, koszulka pierzemy na bieżąco ręcznie i ewentualnie dosuszamy na klimatyzatorach z funkcją dogrzewania. Nie zawsze jest jednak czas na wyschnięcie grubszych ciuchów (spodnie, bluza) więc większe pranie robimy jak kończą się czyste zapasy.
     Na szczęście w USA nie mamy z tym najmniejszego problemu. Tutaj w każdym mieście w ciągu 5 minut można znaleźć pralnię samoobsługową.


     Z reguły jest to kilkanaście pralek automatycznych o różnej pojemności i podobna liczba automatycznych suszarek do prania. Większe pranie, większa pralka, większa cena. Proszek można kupić na miejscu.


     Widzieliśmy też pralnie giganty, gdzie było po kilkadziesiąt urządzeń. Tutaj korzysta z tego bardzo wiele osób i to niekoniecznie biednych. Taki styl życia. Podjeżdża się z koszem prania do pralni, wrzuca pieniążka, pierze się, suszy pranie, ładuje czyste rzeczy do auta i do domu. Godzinka, może półtorej, 2 - 5 dolarów i załatwione.


    Nam bardzo ułatwiają sprawę suszarki, gdyż nie mamy problemu z mokrym praniem. Poza tym gorące powietrze powoduje, że rzeczy nie są tak bardzo pogniecione i śmiało możemy wkładać je na grzbiet i nie straszyć. A schludny wygląd to połowa sukcesu przy łapaniu stopa. 


     Największe pralki są naprawdę duże i rzekłabym "rodzinne". W niektórych pralniach były zamontowane telewizory, aby czas oczekiwania szybciej płynął. Były też pralnie z darmowym dostępem do internetu, czyli taka kafejko-pralnia internetowa. W innych można zostawić pranie na kilka godzin i odebrać je równiutko poskładane przez obsługę.


     Tego posta dedykujemy naszemu przyjacielowi z Gliwic - Michałowi W. , którego bardzo interesują nasze przyziemne sprawy w tej podróży :-)

     Jeżeli ktoś woli się oddać bardziej duchowym i poetyckim klimatom, to zapraszamy do lektury bloga Michała "Kraina Zielonego Pojęcia". Przy okazji serdecznie pozdrawiamy Michała i bardzo dziękujemy za wsparcie słowne i duchowe podróżowanie z nami ;-)

niedziela, 20 listopada 2011

Ślizgiem po bagnach

     W drodze do Naples zatrzymaliśmy się w wiosce Indian Miccosukee. Oferowali oni "przejażdżki" po mokradłach Everglades łodziami zwanymi airboat. "Łodzie powietrzne" napędzane były silnikami V8 o pojemności 5,7 litra i mocy ponad 400 koni mechanicznych. Zupełnie płaskie dno tych lekkich łódek i napęd śmigłowy pozwalają na ich ślizganie się po bagnach. Głębokość wody ma tu maksymalnie ok. 2 m, ale częściej jest to tylko ok. 0,5 m. Zwykła łódka nie da rady, poza tym zaplącze się szybko w wodnej roślinności. Airboaty sprawdzają się tu świetnie. 
     Niestety tego dnia na wycieczkę było już za późno, ale miły pan Indianin zrobił nam chętnie fotkę. Floryda jest w Stanach najpopularniejszym miejscem na miesiąc miodowy i każda para traktowana jest jak nowożeńcy. Dostaliśmy więc indiańskie życzenia wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, chociaż to już jakiś czas za nami ;-)


     Wracając następnego dnia z zachodniego wybrzeża ponownie odwiedziliśmy przystań airbotów. Po drodze było jeszcze kilka, ale tutaj cena była zdecydowanie bardziej konkurencyjna, a oferta identyczna.
     Łodzie są wieloosobowe i myśleliśmy, że trzeba będzie czekać na komplet pasażerów. Ale okazało się, że jak są chętni, to płynie się "od ręki". Mieliśmy więc prywatną wyprawę na bagna Everglades, za 1/3 ceny dwuosobowych ofert w innych miejscach.
     Huk śmigła dosyć spory i siedząc obok siebie można się porozumiewać tylko na migi - nic nie słychać. Oczywiście nie można wychylać się za łódź, wystawiać rąk, dotykać tafli wody czy innych wystających z niej "cosiów". Mogą one bowiem okazać się aligatorem lub być w jego zasięgu. Za to widoczki po zniknięciu cywilizacji - cudowne. Dopiero tutaj można poczuć dzikość i przestrzeń tego miejsca. Już po chwili zgubiliśmy się, w którą stronę do przystani...




     Mknęliśmy po rozlewisku całkiem szybko, zostawiając za sobą spore fale. Taki ruch wody nie podobał się chyba mieszkającym tu aligatorom, bo co chwila jakiś rzucał się w wodzie i odpływał z dala od zamieszania. Na początek zawinęliśmy do indiańskiej wioski zbudowanej na bagnach.




     "Wioska" okazała się bardziej barową imprezownią w pełni sezonu. Teraz była opuszczona, ale miała dobrych opiekunów. Na straży były aligatory. Pierwszy tuż przy wejściu. Popatrzyli sobie z Grzesiem głęboko w oczy, ale ręki na powitanie nie podali ;-)


     Pomost był równo z taflą wody i przypuszczam, że dla aligatorów to żadna przeszkoda i w każdej chwili mogą sobie na niego wejść. Mam nadzieję, że nasz przewodnik nie zostawi nas tu na pożarcie. A może właśnie przywiózł strażnikom obiad?


      Takie warunki świetnie pasują bananowcom. Owoce jeszcze trochę podrosną i będzie je można spałaszować.


     W zacisznym miejscu spotkaliśmy jeszcze dwa aligatory. Właściwie to pokazał nam je Indianin, bo świetnie wtapiają się w otoczenie, są zupełnie nieruchome i trudno je dostrzec niewprawnym okiem. Zrobiliśmy kółko po pomostach i wracamy do łódki. Nasz znajomy Alli pływa nadal blisko pomostu. Grześ chce podejść bliżej, aby zrobić zdjęcia, ale mnie coś tknęło i go przystopowałam. No i na szczęście! Alli właśnie zdecydował się odpocząć od pływania i zrobić sobie mały wypad na pomost. Moje przypuszczenia co do zanurzenia kładek okazały się więc słuszne. Baaardzo sprawnie mu to poszło. Dwie sekundy i już leżał szczęśliwy na deskach.



     My też byliśmy szczęśliwi - że jesteśmy jednak w bezpiecznej odległości. Szybkie fotki i płyniemy dalej. Po chwili dopływamy do błotnej wyspy, na której widać dużo śladów po wylegujących się aligatorach. To chyba ich ulubione miejsce do "opalania". Teraz pozostał tu tylko jeden, ale i tak robi wrażenie. 


     Po szczęśliwym powrocie do przystani postanowiliśmy zafundować sobie jeszcze jedną atrakcję. W pobliskiej knajpce indiańskiej zakupiliśmy na obiad frytki serwowane z panierowanymi kawałkami ... ogona aligatora. Kierowca ciężarówki, z którym przyjechaliśmy na Florydę, bardzo zachwalał to mięso i polecał spróbować, jeśli będzie okazja. Okazję wykorzystaliśmy. Mięso zupełnie inne od wszystkich nam znanych. Jasne, soczyste, bardzo sprężyste a jednocześnie delikatne. Po prostu smaczne.
     Kolejne doświadczenia przyrodniczo-kulinarne za nami. Chociaż wcześniej nie mieliśmy pewności, kto kogo zje dzisiaj na obiad ;-)
     See you later Alligator!

sobota, 19 listopada 2011

Oaza prezesów

     Wschodnie wybrzeże Florydy wydało nam się trochę zaniedbane i przereklamowane. I to łącznie ze słynnym Miami. Oczywiście znaleźliśmy miejsca warte zobaczenia. Cieszymy się, że wszystko mogliśmy sprawdzić na własne oczy, ale generalnie jest tu nudno albo niebotycznie drogo i trudno skorzystać z atrakcji.
No chyba, że ktoś lubi cały dzień leżeć na plaży, a wieczorem odwiedzać bary i testować drinki. Wtedy serdecznie polecamy tę część Florydy. Nam nie do końca przypadła do gustu. 
     Jadąc przez Everglades postanowiliśmy wpaść na jeden dzień na zachodnie wybrzeże i sprawdzić, co tam się dzieje. Najpierw jednak musieliśmy znaleźć miejsce do spania na dzisiejszą noc. Środek parku narodowego, zero moteli, ale kilka kempingów z polami namiotowymi. Pierwszy nie oferował nic. Nawet wody pitnej, tylko  sławojki i kawałek gruntu pod namiot za stosowną opłatą. Płacić za nic to trochę bez sensu. Szukamy dalej.
     Znowu mamy szczęście! Kemping nad jeziorkiem, palmy, stoliki, grille, toalety z bieżącą wodą i w dodatku za darmo. Sezon zacznie się dopiero w grudniu i tymczasem nie pobierają opłat. Tego nam było trzeba. Jest kilka kamperów wielkości autobusu. Kamperowicze spokojnym głosem ostrzegają nas, że jeśli będziemy iść w chaszcze na poszukiwanie drewna na ognisko, to musimy bardzo uważać na węże. W wysokiej trawie jest ich mnóstwo, ale na przystrzyżonym kempingu raczej się nie pokazują. Jak to raczej??? Jak to węże??? Nie lubię węży, jaszczurek i całego tego pełzającego robactwa, a teraz mam z nimi spać??? Kto o zdrowych zmysłach szuka drewna w krzakach pełnych węży??? Oj ciężka noc przede mną, a Grześ ma niezły ubaw z moich przelęków robaczanych. Jakoś dam radę... Twardym trzeba być... Znak przy brzegu jeziorka "Zakaz kąpieli - aligatory" dopełnił reszty. Albo pokąsają nas węże, albo zjedzą aligatory. A współspacze w swoich wypasionych kamperach nawet nas nie usłyszą...
     Rozbiliśmy nasz mikroskopijny namiocik w połowie drogi między chaszczami a jeziorkiem. Może tak daleko im się nie będzie chciało pełzać? Jak się człowiek czuje niepewnie, to wyobraźnia nie jest jego przyjacielem. "Słyszałam" odgłosy paszczowe aligatorów, syczenie węży, tupot pająków i innych żyjątek. W końcu jednak zasnęłąm...
     Poranek wynagrodził trudy nocy. Noc pod palmami, wszyscy przeżyli, słoneczko świeci... Jedynymi potworami tej nocy były wygłodzone komary. Piękna miejscóweczka.


     Teraz możemy spokojnie jechać na zachód Florydy.
    Zupełnie tu inaczej niż w okolicach Miami. Piękna, fantazyjna, kolorowa zabudowa. Porządek, zadbana zieleń, czyściutko, wszystko dopieszczone. Przejechaliśmy przez Marco Island, Naples i  Bonita Beach do Fort Myers. Jeżeli ktoś chce spędzić wakacje na Florydzie, to tylko na jej południowo-zachodnim wybrzeżu. Szerokie plaże, dużo cieplejsza woda, piaseczek miałki jak mąka. Zatrzymaliśmy się na plaży w Naples.



     Drewniane molo zaprasza w połowie swej długości na małą przekąskę, a na końcu oferuje miejsca dla wędkarzy. Całe ławice rybek wróżą szybkie połowy.




      Ulice Naples nie są tak szerokie. Jest przy nich dużo zieleni i są bardzo ładnie zagospodarowane.


     Naples jest jednym z najzamożniejszych miast Stanów. Podobno mieszka tu lub utrzymuje swoje domy połowa z około 500 prezesów największych korporacji amerykańskich. Do pracy oczywiście dolatują samolotami. Istna oaza prezesów, ale i zwykłym śmiertelnikom bardzo się tutaj podoba. Choć na takie domy tuż nad brzegiem Zatoki Meksykańskiej nie każdy może sobie pozwolić.



piątek, 18 listopada 2011

Everglades

     Park Narodowy Everglades jest trzecim co do wielkości parkiem narodowym w kontynentalnej części USA. Jego powierzchnia to ponad 6000 kilometrów kwadratowych. Wyobraźcie sobie prostokąt o bokach 60 km na 100 km - to właśnie obszar tego parku. Te subtropikalne mokradła zostały wpisane przez UNESCO na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości - czyli nie byle co.
     Na wstępie powitał nas taki znak ostrzegawczy.


     Teren parku to ostoja dzikiej zwierzyny żyjącej sobie spokojnie w naturalnych warunkach. Między innymi zamieszkuje tu pantera florydzka, ale przypuszczamy, że akurat ją najtrudniej jest spotkać. Może w nocy przebiegającą przez drogę?... Nam się nie zaprezentowała.
     Everglades to jedna ogromna, wolno płynąca, raczej płytka rzeka. Woda płynie tu z prędkością 400 m dziennie, więc całość wygląda bardziej jak zalana wodą gigantyczna łąka z drzewiastymi wysepkami.




    Główną atrakcją i magnesem na turystów są aligatory. Chociaż groźnie wyglądają, to podobno są w miarę bezpieczne. Pod warunkiem, że nie są głodne i się ich nie drażni. No tak! Tylko skąd wiedzieć, że Alli jest po obiedzie? Uwielbiają wygrzewać się w słońcu i wtedy wyglądają jak sztuczne. Ale uwierzcie na słowo - nie są wypchanymi eksponatami. Są na wyciągnięcie ręki, ale jakoś nikt zbytnio się do nich nie zbliża.




     Żyje tu ponad 350 gatunków ptaków. Widzieliśmy kilka, ale niestety nie znamy nazw wszystkich przedstawicieli. Jeśli się nie mylimy, to to jest anhinga ...



     ... jakieś czaple ...




     ... ibisy ...


     ... i na tym nasza marna wiedza ornitologiczna się kończy. Ale spotkaliśmy jeszcze taki okaz.


     Na większych rozlewiskach wypatrzyliśmy przepływające powolutku aligatory. A pisaliśmy, że nie są sztuczne?



     Mnóstwo było też malutkich jaszczurek i cudnych motyli.



     Czyściusieńka woda pokazywała bogactwo życia podwodnego.


     Nawet żółw wychylił na moment głowę aby zaczerpnąć świeżego powietrza.


     Ale największą niespodzianką były dla nas młodziutkie aligatorki, bezstresowo wygrzewające się w trawie przy brzegu kanału. Miały może 25 - 30 cm długości i w swej brzydocie wyglądały (przewrotnie) bardzo słodko. Mamusi w pobliżu nie dostrzegliśmy, więc sesja zdjęciowa przebiegała niespiesznie. Naliczyliśmy ich 11 sztuk, ale pewnie nie wszystkie dostrzegliśmy. Cudne były! Zobaczcie sami.






     Everglades zwiedza się "na raty" w kilku odległych od siebie punktach. Nie wszystkie są super interesujące, ale całość na pewno możemy zaliczyć do bardzo ciekawych miejsc na naszej planecie. Wrażenie z pobytu przyćmiewają trochę ospali i niezbyt zachęcający do powrotu pracownicy parku. No ale na to nie ma rady. Dzicy mieszkańcy tego miejsca zaprezentowali się w pełnej krasie i to zapamiętamy.