piątek, 11 listopada 2011

Słoneczny stan

     Z Dothan wystartowaliśmy po kilku minutach czekania. Przemieszczaliśmy się małymi skokami, ale jednak do przodu. Zrobiliśmy frajdę chłopaczkowi, który wracał z mamą ze szkoły i zabrali nas kawałek. Młody kolekcjonuje monety z różnych stron świata. Grześ wynalazł mu kilka polskich drobniaków. Ja zaś wytłumaczyłam, że 1 grosz daje się w Polsce na szczęście. Młody załapał i jak wysiadaliśmy, to oddał mi ten 1 grosik z życzeniami szczęścia w dalszej podróży. Bardzo miłe to było ;-) 
     Niestety dalej utknęliśmy w jakiejś nieciekawej okolicy. Niby przy stacji benzynowej i jakiejś małej cywilizacji, ale nie było tam fajnie. Niekończące się pola bawełny i jakieś przyczepy kempingowe, prawdopodobnie dla robotników sezonowych. Skończyły się zbiory orzeszków ziemnych i teraz trwa tutaj sezon bawełniany.



     W końcu zlitowała się nad na nami jakaś starsza kobitka w nieźle zadymionym i rozklekotanym "szewrolecie" Camaro. Dowiozła nas do najbliższego miasteczka Donalsonville, już w stanie Georgia. Był tu skup bawełny, czy coś takiego i wszędzie było pełno porozwiewanych białych kłaczków. Przypominało nam to trochę nasze dawne wioski pegieerowskie. Jedyne plusy to spory market i trzy motele, więc mogliśmy bezpiecznie zakotwiczyć na noc. Tego dnia przejechaliśmy zaledwie jakieś 50 km, czyli tyle co nic. W takim tempie daleko nie zajedziemy... Ale pocieszyliśmy się, że wszystko dzieje się po coś i nie bez powodu przejechaliśmy dzisiaj tylko kawałeczek.
     Pokój hotelowy nie należał do czystych, więc rano szybko zwinęliśmy manele i poszliśmy na nieodległą wylotówkę. Wkrótce zabrał nas serwisant urządzeń chłodniczych. Normalnie nie może nikogo zabierać firmowym autem, bo ma zamontowaną kamerę. Ale tymczasem jest zepsuta, więc chętnie nas podwiezie. Dojechaliśmy z nim do Bainbridge. Tu mieliśmy miejscówkę przy bardzo ładnym parku. Mnóstwo w nim było ogromnych drzew porośniętych bezkorzeniowym epifitem o nazwie oplątwa brodaczkowa.  Tubylcy  określają go jako "hiszpański mech". 



    Stąd też dosyć szybko zabrali nas sympatyczni ojciec z córką. Jechali na wizytę lekarską do Thomasville i tam nas wysadzili. Idzie nieźle, tempo znacznie lepsze niż wczoraj i odległości całkiem zacne. Ale chyba trochę przechwaliliśmy. Miejsce też nie najlepsze, bo na początku sporej obwodnicy wokół miasta, no ale cóż - cierpliwości.
      Nagle zatrąbił na nas kierowca czekającej na światłach ogromnej ciężarówki. Szybka akcja i jedziemy do Valdosty. Stamtąd będzie już główna autostrada na Florydę, więc powinno być łatwiej. Facet każe nam się schować z tyłu kabiny, bo też nie może nikogo zabierać, ale jakoś tak wpadliśmy mu w oko. Jest trochę zwariowanym pół Irlandczykiem- pół Indianinem, ma fantastyczny śmiech i na imię Lee. Uświadamia nam, że w najbliższym hrabstwie za łapanie stopa trafia się do więzienia - takie prawo. I tak od słowa do słowa okazuje się, że właściwie to on jedzie prosto do Miami. No lepiej trafić nie mogliśmy!!! Po krótkim namyśle decyduje, że zabierze nas do końca swojej trasy. Wiezie meble do sklepu znajdującego się w drugim największym centrum handlowym w Stanach. Przed nami wspólne 800 km drogi w świetnych warunkach i wesołym towarzystwie.
     Na jednym z wielkich przystanków dla tirów pochłaniamy obiadek. Ja zamarudziłam chwilę w łazience, wychodzę, a chłopaki i nasz czerwony tir zniknęli. Jak ich tu teraz znaleźć? Kilkadziesiąt tirów w kilku rzędach, w tym kilkanaście czerwonych sztuk. 


     No pięknie mnie chłopaki urządzili! Na szczęście okazało się, że musieli tylko udrożnić przejazd i odjechali kawałeczek. No i z daleka mieli niezły ubaw z mojego zadumania, co mam dalej robić ;-) Łobuzy!
      Kilkadziesiąt mil przed Miami zaczęła się jedna wielka metropolia. Niekończące się światła, hotele, neony, rozjazdy... Zrobiło się już późno i Lee próbował nam znaleźć przez telefon zakwaterowanie. Niestety wszystko było cholernie drogie. Zaproponował więc, że bez problemu możemy przenocować z nim w ciężarówce, bo ma przecież dwa łóżka. Skorzystaliśmy z ulgą.
      Rano poczekaliśmy na rozładunek, zjedliśmy wspólnie śniadanie i żal było się rozstać. Przed Lee daleka droga do domu, a my musimy przecież znaleźć nocleg.


    You are very friendly guy. Thank you for everything, Lee! ;-)


     Słońce i palmy wszelkiego rodzaju będą nam towarzyszyły tymczasem na co dzień. I o to chodzi! Witamy w "słonecznym stanie" Floryda.

2 komentarze:

  1. camaro to szewrolet nie pontjak ... no w sumie wszystko to dźeneralmotors

    OdpowiedzUsuń
  2. upss! Dzięki za czujność. Już poprawiamy.
    Mniejsza o to... Pontjak czy szewrolet i tak był straszny klunkier ;-D

    OdpowiedzUsuń