piątek, 30 września 2011

NASCAR

     Tego również nie zobaczylibyśmy w Europie!
     W ostatnią niedzielę września odbyły się kolejne eliminacje wyścigów NASCAR Sylvania 300 w serii Sprint Cup. Impreza odbyła się na torze New Hampshire Motor Speedway. Europejczycy mają Formułę 1, a Amerykanie mają NASCAR. Wyścigi te są drugim najpopularniejszym sportem w USA i ustępują miejsca tylko futbolowi amerykańskiemu. Poza Stanami odbywają się jeszcze tylko w Kanadzie i Meksyku.


     Nietrudno się domyśleć, że bilety na taką imprezę nie są tanie. Dlatego w tym miejscu ogromne podziękowania dla naszych sponsorów. Dzięki Chie i Henry!
     Ludzie zjeżdżają się tu już w nocy, aby zająć dobre miejsce na parkingu i po zakończeniu wyścigu nie ugrzęznąć w wielomilowym korku. Jest więc okazja do małego pikniku i spokojnego obejrzenia toru, zanim zapełni się tłumem.




     Aby umilić pierwszym przybyszom oczekiwanie na wyścig wystąpił zespół o nic niemówiącej nam nazwie Montgomery Gentry. Miejscowi jednak byli w temacie i świetnie bawili się przy rodzimym country. Ponieważ nagłośnienie pozwalało słuchać kowboi daleko od sceny, można było spokojnie zbierać gratisy od rozmaitych firm i ekip startujących w wyścigu, nie tracąc nic z koncertu. Można też było zakupić gadżety poszczególnych "drużyn" w firmowych stoiskach-mega tirach. Ceny mocno zróżnicowane...



     Jedynym kierowcą jakiego tutaj kojarzyliśmy był Robby Gordon, ponieważ brał udział w rajdzie Dakar. Traf chciał, że jako jeden z nielicznych kierowców rozdawał w swoim firmowym tirze autografy ;-) Chociaż nie jesteśmy łowcami autografów, to głupio byłoby przepuścić taką okazję. Ustawiliśmy się więc grzecznie w kolejce, zamieniliśmy z Robbym kilka słów (podobno był na treningach w Polsce) i dostaliśmy autografy na firmowych naklejkach i mojej koszulce ;-) Uścisk dłoni, pamiątkowa fotka i bezcenne wspomnienie. Naprawdę sympatyczny facet... 



     W oczekiwaniu na Robbiego poobserwowaliśmy sobie fanów tego sportu. O dziwo około 80-90% (tak na oko) kibiców stanowili biali, raczej rodowici Amerykanie. Mimo wielonarodowości w Ameryce trudno było tutaj spotkać inny kolor skóry. Ci poniżej odrobinkę wyróżniali się z tłumu, ale nie byli zbytnio osamotnieni. 




     Z godziny na godzinę fanów przybywało. Między stoiskami robiło się tłoczno, a i trybuny przestały świecić srebrnymi krzesełkami. Przygotowanych jest 93,5 tysiąca miejsc siedzących i naprawdę niewiele z nich było wolnych. Jak podawano - na imprezę przyjechało ponad 90 tysięcy osób z kilku okolicznych stanów. No i podobno dwoje przybyszów z Polski... 



       Główna impreza zaczynała się o czternastej. Ale nie tak od razu wyścig... 
     Najpierw krótkie przemówienia oficjeli stanu New Hampshire, gości z Kanady, przedstawicieli władz NASCAR, miejscowego burmistrza, dyrektora toru... Uhonorowanie miejscowego strażaka za uratowanie komuś życia podczas akcji - oklaski na stojąco od publiczności, ogłoszenie zwycięzcy loterii wyścigowej - komuś przybył milion dolarów, prezentacja poszczególnych kierowców i rundy honorowe, wjazd samochodów startujących w wyścigu... Auta tworzą równy szpaler, ekipy ustawiają się galowo, wszyscy pozycja "baczność" i czapki z głów - czas na hymn zaprzyjaźnionej Kanady i amerykański... I tu niespodzianka! Pod koniec hymnu USA niziutko nad torem przeleciał ogromny bombowiec B-52 zostawiając za sobą dymny ogon i machając lekko skrzydłami do zgromadzonych... Niesamowicie efektowne!!! Chociaż to nie mój rodzinny kraj, to coś ścisnęło w gardle i poczułam się dumna, że mogę być na tej ziemi i uczestniczyć w tej imprezie... Szkoda, że nasz polski patriotyzm wygląda zupełnie inaczej... 


     W kilka chwil wszystkie niepotrzebne już samochody-sceny zniknęły z toru, przejechał serwis czyszczący nawierzchnię toru i po dwóch rundach rozgrzewki rozpoczął się wyścig. Hałas około trzydziestu aut wyścigowych jadących prawie 300km/h jest nie do zniesienia bez słuchawek lub stoperów w uszach. Słuchawki z niezbędnymi odbiornikami są też konieczne do słuchania komentatora lub ulubionego kierowcy - jak kto woli. 



     Wyścig trwa 300 okrążeń toru długości 1,058 mili, czyli około 3 godzin, jeśli nie ma jakiejś kraksy lub innych niespodzianek. My pogubiliśmy się już po kilku okrążeniach, a i za komentatorem trudno było nadążyć. Do tego nasz faworyt - Robby Gordon - miał problemy z hamulcami i wycofał się z rywalizacji po kilkunastu okrążeniach. A tak mocno trzymaliśmy kciuki... 
     Tego dnia kierowcy jechali wyjątkowo bezpiecznie. Były tylko trzy krótkie przerwy na czyszczenie toru i jedynym zamieszaniem poza tym były zjazdy do pit-stopów. A to się opona zniszczyła, a to paliwa trzeba dolać... a na wszystko tylko kilka sekund i dalej z piskiem opon do przodu. Zgranie zespołów niesamowite: wszyscy non-stop w pełnej gotowości a później błyskawiczna akcja i ryk silnika oznajmia powrót do gry. Szacuneczek! 



     Na koniec jeden z faworytów przeliczył się z możliwościami i został na szarym końcu ... zabrakło mu paliwa ;-) 
     Zwycięzca całego sezonu otrzyma ten oto przechodni puchar i zapewne niezłą sumkę na konto. A my otrzymaliśmy kolejny dzień pełen niezapomnianych wrażeń... 

czwartek, 29 września 2011

Newport w Newport

     Najmniejszym stanem USA pod względem powierzchni jest Rhode Island. Położony jest na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego i podzielony jest na 5 hrabstw. 
   My wybraliśmy się do hrabstwa Newport usytuowanego na kilku wyspach. Na jednej z nich odwiedziliśmy urocze miasto Newport, do którego wjeżdża się efektownym mostem.


     Bliskość oceanu zapewnia częste zmiany pogody i tym razem była to bardzo gęsta mgła, a właściwie chmura wisząca kilkanaście metrów nad ziemią. 


     Newport słynie z pięknych i potężnych rezydencji z ogromnymi ogrodami, polami golfowymi i prywatnymi marinami. Milionerzy strzegą jednak swej prywatności i obiektywy bardzo licznych turystów zatrzymują się na płotach lub zieleni otaczającej szczelnie posiadłości. Najstarsze i najbardziej okazałe rezydencje znajdują się przy Ocean Drive, będącej obowiązkową trasą turystyczną w Newport. Niestety domy, które można w całości sfotografować nie grzeszą urodą. Jednak ich wielkość i położenie tuż przy oceanie dają wyobrażenie o zasobności portfeli właścicieli.




     Przez 3,5 mili brzegiem oceanu ciągnie się Cliff Walk, idealny dla spacerowiczów i biegaczy. Można z niego podejrzeć 64 rezydencje lub po prostu - patrzeć na fale oceanu rozbijające się o przybrzeżne skały.



     Ogromna marina utrzymuje na wodzie niewyobrażalne miliony dolarów zainwestowane w łodzie, jachty, motorówki i co tam jeszcze pływać może. Newport zwane jest zresztą Żeglarską Stolicą Świata i patrząc na port trudno w to nie wierzyć. Był tu kiedyś rozgrywany nawet finał żeglarskiego Pucharu Ameryki. 



     Zabytkowe centrum nie przypomina amerykańskiego miasteczka. Czuję się tu bardziej europejski klimat z niską, ciepłą, bogato zdobioną zabudową.


     Jeszcze bardziej swojsko się poczuliśmy, kiedy zobaczyliśmy właściwie fabrycznie nowego Urala ;-) Czyżby to jakiś milioner z Newport miał takie hobby?

wtorek, 27 września 2011

W Galaktyce

     Tym razem trafiła nam się nie lada gratka! Udało nam się zobaczyć amerykańską bazę wojskową i wejść na pokład samolotu transportowego C-5 Galaxy. Baza wyglądała bardziej jak kampus akademicki - wszystko ślicznie zagospodarowane, budynki mało wojskowe z wyglądu (poza hangarami lotniczymi) i wszędzie równiutko przystrzyżona trawa. Niestety lało jak z cebra...

  C-5 Galaxy jest największym amerykańskim wojskowym samolotem transportowym i jedną z największych tego typu maszyn na świecie. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych są jedynym użytkownikiem tego modelu.


     C-5 jest zdolny do przewożenia całych w pełni wyposażonych jednostek wojskowych wraz z ciężkim sprzętem (włączając w to czołgi) w dowolne miejsce na świecie. Posiada możliwość tankowania w powietrzu, na pokład mieści się przykładowo 8 autobusów. Luk transportowy otwiera się z przodu i z tyłu samolotu, aby zapewnić komfort szybkiego załadowania i rozładunku.


     C-5 Galaxy jest największym samolotem, który kiedykolwiek wylądował na Antarktydzie.


     Na górnym pokładzie (ponad przestrzenią ładunkową) znajduje się miejsce dla 73 pasażerów, nie licząc 7 osobowej załogi. Oprócz wygodnych foteli jest "kącik" kuchenny, oddzielne pomieszczenie dla wyższych rangą oraz miejsca sypialne dla załogi. Według nas - bardzo komfortowo jak na warunki wojskowe. Jedyny minus - fotele dla pasażerów umieszczone są tyłem do kierunku lotu i pewnie nie każdy dobrze znosi taką podróż ;-)


     Na szczęście miejsce przy wyjściu bezpieczeństwa odrobinę poprawia humor...


     Podwozie główne maszyny składa się z 28 kół równomiernie rozkładających masę samolotu. Może ono obniżyć maszynę do takiej wysokości, że jej pokład jest na tym samym poziomie co przestrzeń ładunkowa ciężarówek, co bardzo ułatwia przeładunek.


     C-5 Galaxy jest nieoficjalnie nazywany przez załogi mianem FRED, co jest skrótem angielskiej nazwy Fucking Ridiculous Economic Disaster (kurewsko niedorzeczna ekonomiczna katastrofa) ze względu na bardzo duże nakłady pracy obsługi naziemnej, które wynoszą około 16 godzin pracy na każdą godzinę lotu maszyny.

     Choć pogoda tego dnia była paskudna, to jednak mieliśmy szczęście. Podczas naszej wizyty jeden z samolotów startował i robiło to ogromne wrażenie... Jak taka góra żelastwa jest w stanie oderwać się od ziemi, w dodatku załadowana po brzegi? 

     A na zakończenie polska dziewczyna w amerykańskiej bazie wojskowej z rosyjską czapką na głowie ;-)

piątek, 23 września 2011

Polisz-Inglisz

     Dziad i Baba
Autor - Mieczysław Kierkło

"Był sobie dziad i baba" - stara bajka się chwali...
On się Dzianem nazywał, na nią Mery wołali.
Bardzo starzy oboje, na retajer już byli,
Filowali nie bardzo, bo lat wiele przeżyli!
Mieli hauzik maleńki, peintowany co roku,
Porć na baku i stepsy do samego sajdłoku!
Plejs na garbydż na jardzie, stara picies co była,
Im rok rocznie piciesów pare buśli rodziła.
Kara była ich stara, Dzian fiksował ją nieraz,
Zmieniał pajpy, tajery i dzionk służył do teraz.
Za kornerem na strycie przy Frenkowej garadzi
Mieli parking na dzionka, gdzie nikomu nie wadził.
Z boku hauzu był garden na tomejty i kabydż,
Choć u Dzioa w markiecie mogła Mery je nabyć.
Czasem ciery i plumsy, bananusy, orendzie,
Wyjeżdżała by kupić przy hajłeju na stendzie.
Miała Mery dziob ciężki, pejda też niezbyt szczodra,
Klinowała ofisy za dwa baki i kwodra.
Dzian był różnie łaćmanem, helprem u karpentera,
Robił w majnach, na farmie, w siapie i u plambera.
Oj bywało, Ajrysie zatruwali mu dole,
Nazywając go "grinhorn" lub po polsku grinolem.
Raz im z frendem takiego sie fajtułać dał hela,
Że go kapy na łykend aż zamkneli do dziela!
Raz w rok - Krysmus lub Ister - sie zjeżdżała rodzina,
Z Mejnów, Stela z hazbendem, Ciet i Olter z Bruklina.
Byli wtedy Dzian z Mery bardzo tajerd i bizy,
Nim pakiety ze storu poznosili do frizy.
Bądź afera to wielka i tradycji wciąż wierni,
A więc hemy, sosycze i porkciopsy z bucierni.
I najlepsze rozbify, i salami, i stejki,
Dwa dazeny donaców, kiendy w baksach i kiejki.
Butla "Calvert", cygara - wszak drynk musiał być z dymem,
Kicom, papkorn ze sodą albo słodkim ajskrymem...
Często-gęsto Dzian stary prawił w swoich wspomnieniach
Jak za młodu do grilu dziampnoł sobie na drynka.
Oj, to gud tajm miał taki, że się trzymał za boki,
Gdy mu bojsy prawili fany story i dzioki.
Albo nieraz w dziulaju brał sandłiczów i stejków,
Potem basem z kompanią na bić jechał do lejku.
Tam wypili hajbola, jak to było w zwyczaju,
I śpiewali piosenki ze starego, het kraju!
-------------------------------------------
Raz ludziska zdziwieni "ot sy mater" szeptali,
Że u Dzianów na porciu dziś sie bolbka nie pali?...
A to śmierć do ich rumu przyszła tego poranka...
On był polski, krajowy.... Ona zaś... Galicyjanka!



wtorek, 20 września 2011

Yankee Candle

     Yankee Candle produkowane są w miasteczku Whatley w stanie Massachusetts od 1969 roku. Znam je od dawna, ale teraz udało nam się dotrzeć do miejsca ich produkcji.




     Fabryki co prawda nie można zwiedzać, ale jest coś lepszego. Tuż obok fabryki jest ogromny sklep ze świecami. Teren wokół sklepu jest bardzo ładnie zagospodarowany - stoliki piknikowe, dużo ozdobnych roślin, kącik zabaw dla dzieci... Ponieważ tutaj są już dekoracje na Halloween, to wszędzie jest pełno dyń. Ten okaz ważył ponad 300kg!!!


     Ale nie tylko świece można tu kupić. Są też naturalne przetwory (dżemy, miody, oliwa, makarony...), słodycze, zabawki, drobiazgi do dekoracji wnętrz...




     ...i wszelkie ozdoby na Boże Narodzenie (przez cały rok).




     Teraz w sklepie padał nawet sztuczny śnieg ;-)



   Jeśli przypadkiem komuś nic się nie spodoba (chociaż to raczej niemożliwe) może sobie sam skomponować świecę o ulubionych zapachach lub po prostu udekorować według własnego pomysłu.



    Miłym zaskoczeniem był kącik z polską ceramiką użytkową z Bolesławca. Te ręcznie malowane naczynia cieszą się dużym uznaniem poza granicami Polski. No i jak na ręczną robotę przystało (każdy przedmiot ma swój certyfikat oryginalności i niepowtarzalności) wysoko się cenią. Ale to przecież nie chińska masówka ;-)


     Miejsce jest naprawdę urocze. Po dwóch godzinach pobytu tutaj do końca dnia pachnieliśmy cudownymi zapachami Yankee Candle...