czwartek, 24 listopada 2011

Jack z Goliatem

      Ostatni spacer brzegiem Atlantyku i trzeba będzie się pożegnać z Fort Lauderdale.


   Troszkę się tu zasiedzieliśmy i czas ruszyć tyłki w inne miejsce. Samochód już oddany i znowu przesiadamy się na autostop. Przypuszczamy, że wydostanie się z tej metropolii tą formą komunikacji nie będzie łatwe. Za dużo tu węzłów drogowych zbyt blisko siebie, każdy patrzy na swój czubek nosa i jest tu mnóstwo bogatych ludzi, którzy boją się o swoje super drogie autka. Poza tym może chcemy im ukraść takie cacko???
     Nasze przypuszczenia stały się rzeczywistością. W Fort Lauderdale łapaliśmy stopa prawie 5 godzin. W pełnym słońcu, przy 30 stopniach Celsjusza i nieziemsko dużym ruchu... Spróbujcie postać przed lustrem 30 minut z kciukiem w górze i szerokim uśmiechem na twarzy. Wysoką temperaturę wam darujemy. Wytrwałym gratulujemy! ;-) Tego dnia nigdzie nie pojechaliśmy i nawet niewiele przeszliśmy, a zmęczenie upałem zwaliło nas z nóg w hotelu. Tak bywa...
     Rano zdecydowaliśmy, że wydostaniemy się jak najdalej na północ kolejką Tri Rail, aby ominąć choć trochę ten kociokwik autostradowy. Dojechaliśmy do West Palm Beach i tory się skończyły. Marszem na wylotówkę, na szczęście w miarę blisko.
     Zapowiada się optymistycznie. Kilka autek się zatrzymało. Jechały tylko parę mil, więc podziękowaliśmy. Ale przynajmniej jest jakiś odzew na nasze machanie kciukami. W końcu zabrała nas kobitka, jakieś 50 mil. Mieszka na Florydzie kilkanaście lat, ale jeszcze nie była w żadnym z tych miejsc, które my odwiedziliśmy. Może ma za blisko?
     Dosyć szybko zatrzymał się młody chłopak, sprzedawca telefonów, z pochodzenia Polak. Jego babcia jest z Polski i ojciec też urodził się jeszcze w Polsce. On jest pierwszym pokoleniem urodzonym w Stanach. Po polsku nie mówi, trochę rozumie babcię. Był tak zszokowany naszym pomysłem na podróżowanie, że przy rozstaniu musieliśmy mu pozować do pamiątkowego zdjęcia.
     Teraz musimy się sprężyć, bo słońce co raz niżej, a chcemy jeszcze kawałek przejechać i znaleźć jakiś rozsądny nocleg za widoku. No i jak na zawołanie zatrzymuje się wypieszczony Lexus. Pan jest zawodowym szoferem i jedzie na lotnisko do Orlando odebrać gości swego pracodawcy. Idealnie!
W dodatku twierdzi, że w hrabstwie Indian River, w którym jesteśmy, nie można łapać stopa. Mieszka tu podobno wielu milionerów i w trosce o ich bezpieczeństwo autostopowiczom wstęp wzbroniony. Kto tu nadąży za ichniejszymi przepisami. Co stan to inne prawo, co hrabstwo to inne prawo, a i w miastach mają dodatkowo swoje oddzielne ustalenia. Kołomyja niesamowita!
Pan często zabiera autostopowiczów, aby urozmaicić sobie przemieszczanie się służbowym autkiem. Zawsze to czas szybciej zleci na pogawędce. Zmienia trochę swoją trasę, aby podwieźć nas jak najbliżej miejsca docelowego. Ale stąd mamy jeszcze 12 mil do celu.
     Stajemy przy wyjeździe z dużego marketu. Może ktoś będzie wracał z zakupów i nas zabierze? Za pół godziny będzie ciemno... Nagle sam podjeżdża do nas biały pick-up. Starszy kierowca bez lewej ręki, z mnóstwem tatuaży na prawej i lewym kikucie, łysy, z siwą brodą. Podrzuci nas chętnie do Kissimmee. Gadka-szmatka i pan okazuje bardzo otwartym i miłym obywatelem tego kraju. Zawiezie nas do taniego hotelu, ale mamy nie łazić tam po nocy, bo blisko jest kiepska dzielnica i lepiej uważać. Jesteśmy przyzwyczajeni - tani hotel często znajduje się w kiepskiej dzielnicy, choć nie zawsze niebezpiecznej. Po drodze tankujemy autko i tu zauważamy, że pan zamiast lewej nogi ma metalową protezę. Na oświetlonej stacji wyraźnie widać też spory tatuaż po prawej stronie szyi - "glapa" niemiecka ze swastyką. No cóż?..
     Żegnamy się przy motelu. Ten jednak nie budzi naszego zaufania, pani nie skora do rabatu, pokoje średnio czyste... Debatujemy dłuższą chwilę przed recepcją, co dalej zrobić? Niespodziewanie podjeżdża nasz brodaty kierowca i proponuje nocleg. Mieszka sam w przyczepie, ma wolny pokój i chętnie nas ugości. Jeśli nie boimy się psów, bo ma trzy. Bardzo mu głupio, że od razu nam tego nie zaproponował, tylko przywiózł do jakiejś dziury. Wbrew wyobrażeniom do pana nabraliśmy w czasie drogi więcej zaufania, niż do tego miejsca, więc ku jego uciesze ponownie pakujemy bagaże na pakę. Pan ma na imię Jack.
     W drodze na nocleg przejeżdżamy miejsce, w którym Jack miał kilka lat temu wypadek. Po pijaku wracał motocyklem do domu no i niestety wtedy stracił lewe kończyny. Więcej nie pamięta. Teraz ma protezy i motocykl przystosowany do jego potrzeb - obsługiwany tylko prawostronnie. Nadal więc jeździ i nie wyobraża sobie życia bez motocykla. Jak pokazuje później na zdjęciach - jeździ od zawsze. Świetnie go rozumiemy ;-)
     W domu czekają trzy - równie wielkie, jak spokojne - psiska. Do tego kilka dymionów domowego winka i ogólny rozpiździel. Jack niebawem się przeprowadza i powoli pakuje swój dobytek. Częstuje nas winkiem z jagód i granatów. Mniam! Wyśmienite! W międzyczasie dzwoni Skype'm jego córka i okazuje się, że Jack ma dzisiaj urodziny. 66-te urodziny! Ma więc urodzinowe towarzystwo. Składamy mu życzenia i wznosimy toast - tym razem winkiem z czerwonych winogron. Jeszcze lepsze! Motocykliści zawsze znajdą wspólny język, więc długo gawędzimy z Jackiem na różne tematy...
     Rano wspólne śniadanko, kawka i zwiedzanie posiadłości. Dom-przyczepa jest większy od naszego blokowego mieszkania, a garaż niewiele od niego mniejszy. Bardzo nam się te proporcje podobają - garaż musi być przestronny ;-) W kącie jednego pokoju dostrzegamy flagę Ku Klux Klanu. Nie znamy jej pochodzenia i zapatrywań Jacka, nie pytaliśmy o tatuaże ze swastyką, ale jakoś ta cała ideologia nam do niego nie pasuje. Z drugiej zaś strony - pewnie nikt mu na siłę tego nie wmuszał... Trudno powiedzieć, o co tu chodzi? Dla nas to bardzo miły, uczynny i gościnny kompan i nie mamy mu nic złego do zarzucenia. Na odchodne robimy wspólne zdjęcie z Jack'iem i jego ulubieńcem Goliatem. 


     Jack zawozi nas z powrotem 15 mil do Kissimmee, gdzie chcemy się zatrzymać na kilka dni. Za widoku będzie łatwiej i bezpieczniej znaleźć dobrą miejscówkę. Rozstajemy się w bardzo fajnej atmosferze i niezmiernie się cieszymy, że mogliśmy spotkać Jack'a na naszej drodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz