czwartek, 17 listopada 2011

Key West

     Korzystając z atrakcyjnej promocji zdecydowaliśmy się na kilkudniowe wypożyczenie samochodu. Powinno nam to bardzo ułatwić dotarcie do interesujących nas miejsc, które niestety znajdują się w sporych odległościach od siebie. Dlatego teraz dużo czasu spędzamy w aucie i trochę zaniedbaliśmy blogowe wpisy. Ale obiecujemy poprawę ;-)

     Z Fort Lauderdale przejeżdżamy przez całą plażową metropolię w kierunku południowym. Hotele, palmy, plaże, hotele, palmy, plaże... I tak w kółko. Trudno sobie wyobrazić, ile tysięcy ludzi mogą pomieścić tutejsze hotele, ale wolnych miejsc chyba nigdy nie zabraknie. Tylko plaże są bardzo wąskie i w sezonie pewnie ludziska upchani są na nich jak sardynki w puszce. Również słynne Miami to po prostu jeden wielki hotel z biznesowymi drapaczami chmur w centrum.



     Dzisiaj chcemy przejechać archipelag Florida Keys. To ciąg wysp odgradzających Zatokę Meksykańską od Atlantyku, połączonych mostami. Najdłuższy z nich ma ok. 7 mil (11 km), większość jest znacznie krótsza.


     Docieramy do najbardziej wysuniętego na południe punktu kontynentalnych Stanów Zjednoczonych. Znajduje się on na ostatniej wyspie archipelagu - Key West. I jest to prawdopodobnie najczęściej fotografowane tu miejsce, o czym świadczy kolejka chętnych.



     Key West to jednocześnie wyspa i miasto. Ma niecałe 6,5 km długości i 3 km z małym hakiem szerokości. Czyli do pieszego zwiedzania w sam raz. Mała powierzchnia wyspy i lokalizacja sprawiają, że wszystko jest tu baaardzo drogie. Nawet Amerykanie twierdzą, że to jakieś szaleństwo. Ceny nieruchomości pewnie też zawrotne. Ciasna zabudowa i każdy centymetr kwadratowy zagospodarowany.



     Nietypowa zabudowa pozwala zapomnieć przez chwilę, że jesteśmy nadal w USA.




    Znaleźliśmy tu też kolejną knajpę wyklejoną dolarami.


    Atrakcyjnie to wygląda, ale elementy wystroju następnego lokalu przebiły wszystkie dotychczasowe. A my  myśleliśmy, że to w Memphis są najlepsze imprezy ;-)


     Do kubańskiej Hawany jest stąd wpław tylko 90 mil, nie może więc zabraknąć cygar. Oryginalne kubańskie są w Stanach zakazane, ale te podobno robione są z liści wyhodowanych na Kubie.


     Gdyby komuś było zbyt gorąco, może sobie kupić ekologiczny kapelusik z liści palmowych. Świeżo wypleciony "na poczekaniu".


     W sklepikach z pamiątkami (oprócz wszechobecnej chińszczyzny) królują bardziej tutejsze gadżety. Można więc zakupić szczękę rekina lub preparowane głowy aligatorów. Te ostatnie pochodzą z farm, na których aligatory hoduje się dla mięsa, skór, zębów, no i w efekcie końcowym - takich właśnie gadżetów.



     Zamiast bąbek na świąteczne drzewko - oryginalna propozycja.


     No i niezliczone ilości i rodzaje rozgwiazd, muszli i muszelek oraz wszelkiego rodzaju wyrobów z nich wykonanych.




     Lokalną "świętą krową" jest tu ptak, który nam kojarzy się bardziej z wakacjami na polskiej wsi. Jest ich wszędzie pełno i nikomu nie przeszkadzają.


     Oczywiście nie obejdzie się bez latarni morskiej - przecież statki pływają dookoła.


     Swój początek ma tutaj autostrada numer 1. Ze stałym lądem połączy się dopiero za około 115 mil (180 km). Na "zerowej" mili Grześ postanowił chwilę poćwiczyć "zatrzymywanie", aby nie wyjść z wprawy przez te kilka dni.


     Kokosów dostatek, więc i coś pożytecznego można z nich w słonecznym rozleniwieniu ułożyć. Przyznajemy się bez bicia, że to jednak nie nasze dzieło.


     Miejscowa legenda głosi, że na wyspie ciąży indiańska klątwa. Zgodnie z nią, jeśli ktoś raz odwiedzi to miejsce, to do końca życia będzie chciał na nie powrócić. Biorąc pod uwagę słońce, temperatury, klimat wiecznej zabawy i warunki do plażowania klątwa jest zbędna. I tak chce się tutaj wrócić. Ale to innym razem - teraz musi nam wystarczyć jeden dzień...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz