środa, 25 stycznia 2012

Kukulkan, czyli Zielony Pierzasty Wąż

     Po wyjściu z naszego "cudownego" autobusu poczuliśmy podmuch naprawdę gorącego powietrza. A to dopiero dziewiąta rano. Szybka kawka i śniadanie na krawężniku. Trzeba znaleźć jakieś miejsce noclegowe i dojść do siebie po długiej podróży. Upał nie ułatwia nam zadania, a i plecaki jakieś dziwnie ciężkie. Po wizytach w kilkunastu miejscach decydujemy się zostać w jednym z hosteli nieopodal centrum Cancun. Oczywiście zasypiamy dwie minuty po wejściu do pokoju.
     Drzemka była nam potrzebna, ale teraz trzeba coś zjeść. Po paru minutach od wyjścia z hostelu znajdujemy ciąg ceratkowych jadłodajni. Pizza! Tak dawno nie jedliśmy pizzy, że chyba się skusimy. Wygląda apetycznie, kilka rodzajów do wyboru, sprzedawana na kawałki, cena rozsądna. Jak wynika z fotobaneru reklamowego najbardziej opłaca się wziąć cztery różne kawałki. Idealnie - po dwa na głowę, akurat pojemy! Do tego anglojęzyczny sprzedawca, więc można się normalnie dogadać bez używania rąk. Pan, a właściwie młody chłopak, podaje nam każdy kawałek oddzielnie na świstku papieru. Chcemy od razu zapłacić i spokojnie zjeść, ale sprzedawca mówi, że zjemy to zapłacimy. W porządku. Nie raz już tak kupowaliśmy, więc widocznie to taki zwyczaj. Pizza rzeczywiście przepyszna i duże porcje. Zadowoleni ponownie podchodzimy do kasy. Coś za mało reszty dostaliśmy... No i tutaj niespodzianka! Koleś skasował nas czterokrotną wartość ceny podaną na banerze reklamowym. Tłumaczymy mu, że absolutnie się na to nie zgadzamy, bo na zdjęciach jest co innego, a on nam nie dopowiedział, że to jest cena za kawałek. Ot, taki meksykański "chłyt małketingowy". Koleś idzie w zaparte, że wszystko jest oczywiste, on nie widzi problemu i nie odda nam pieniędzy. Wkurzeni do granic możliwości karzemy mu wezwać policję. Próbuje to scedować na nas, ale nie odpuszczamy. W końcu zadzwonił, coś tam pogadał po hiszpańsku i powiedział, że mamy czekać na policję. Nam się nie spieszy...
     Podjechało trzech uzbrojonych policjantów, żaden nie zna angielskiego, ale wykazują dużą chęć do porozumiewania się. Pokazujemy więc zdjęcia i ceny na banerze reklamowym i opowiadamy całą sytuację. Kropką nad "i" jest fakt, że koleś nie chciał pieniędzy przed konsumpcją. W tym momencie policjanci patrzą na siebie porozumiewawczo i dla nich wszystko jest jasne. Gówniarz chciał nas czterokrotnie skroić i tyle! Na szczęście policjanci są uczciwi i rzeczowo oceniają sytuację. Tłumaczą kolesiowi, że ma oddać kasę i w przyszłości sprostować informację dotyczącą oferty lokalu. Do niego jednak nic nie dociera i cała sytuacja mocno się przedłuża. A jak jest policja i afera, to są i gapie. No i tak z gromadki podchodzi do sprzedawcy kolejny cwaniak i daje mu pieniądze, aby miał nam z czego oddać. Policjanci też mają dosyć gówniarza i przymykają na to oko. My dostajemy kasę, policjanci mają spokój i już. Dziękujemy im za pomoc i każdy idzie w swoją stronę. Sprzedawca pizzy pewnie nie jednego turystę już skroił w ten sposób i pewnie jeszcze nie jednego tak nabierze. Tym razem mu się nie udało, ale taki początek wizyty w Cancun budzi w nas lekki niesmak... No cóż...
     
     Idziemy dalej zorientować się, jak dojechać stąd do kolejnej atrakcji, którą chcemy zobaczyć w okolicy. Okazuje się, że taniej będzie wykupić całodniową wycieczkę z przewodnikiem, niż samodzielnie płacić za przejazdy i bilety wstępów. Po rozeznaniu cen umawiamy się z Oskarem z agencji turystycznej, że przyjdziemy rano i kupimy u niego taki pakiet za ustaloną cenę. Tymczasem zakupy w markecie i powrót do hostelu. Zimne piwko dla regeneracji i zaspokojenia pragnienia ;-)
    Rano wypłacamy pieniążki z bankomatu i idziemy kupić wybrany pakiet wycieczkowy. Oskar poznaje nas z daleka i już wyciąga kwitki do wypisania wycieczki. Miło, wesoło, szybko. Tylko kwota się nie zgadza! O nie! Nowy dzień i kolejne cwaniactwo. Oskar zapewne stwierdził, że zbyt dużo nam opuścił i teraz próbuje nam doliczyć jakiś podatek do całości, co znacznie zmienia kwotę końcową. Amerykanie i Kanadyjczycy pewnie się na to łapią, bo u nich podatki zawsze doliczane są dopiero przy kasie. Nam przez miesiąc pobytu nikt nie doliczał nigdzie podatków, więc wiemy z całą pewnością, że w Meksyku tak to nie działa. Mówimy Oskarowi, że wczoraj nic nie wspomniał o podatku i to nie w porządku z jego strony, co teraz chce zrobić. W takim razie bardzo dziękujemy za jego usługi, kupimy wycieczkę gdzie indziej (a konkurencja ogromna!) i odchodzimy. Zrobiliśmy kilka kroków, kiedy słyszymy nawoływania Oskara, aby do niego wrócić. Zadzwoni do kierownika (aha!) i zapyta, czy może nam nie doliczać podatku. Nie wiemy z kim rozmawiał, ale nagle podatek nie był konieczny. Upewniliśmy się jeszcze raz, czy aby na pewno wszystko o czym wcześniej mówił nadal będzie w tej cenie, zapisujemy to na odwrocie rachunku i stajemy się posiadaczami wycieczki fakultatywnej do Chichen Itza. Wycieczek zorganizowanych bardzo nie lubimy, ale względy finansowe nas przekonały.

     Z Cancun do Chichen Itza jest niemal 200 km drogi. Drogi przez wielkie nic, dookoła tylko gęsta roślinność i nieliczne domki indiańskie. W autobusie międzynarodowe towarzystwo zebrane z całego miasta. Pilot opowiada więc po hiszpańsku i po angielsku - czegoś się więc dowiemy. 
     Kaan kuum w języku Majów oznacza "gniazdo węży" i prawdopodobnie stąd miasto wzięło nazwę. Patrząc za okna autobusu to bardzo przekonujące uzasadnienie. Zanim jednak dotrzemy do celu naszej wycieczki czeka nas po drodze kilka atrakcji.
     Pierwsza to kąpiel w cenote. A cóż to takiego "cenote"? To rodzaj naturalnej studni utworzonej w skale. Woda w nich jest zazwyczaj bardzo czysta, gdyż zostaje przefiltrowana przez pokłady skalne. Na półwyspie Jukatan jest tego mnóstwo. Niektóre mają lustro wodne na powierzchni lądu, inne schowane są pod ziemią. Wtedy jest to takie jaskiniowe jeziorko. My przyjechaliśmy właśnie do takiego podziemnego cenote.
     Na powierzchni wyglądało mało atrakcyjnie, ale po zejściu kamiennymi schodkami w dół okazało się fantastyczne. Ogromna jaskinia, z otworem w "suficie" przez który docierały promienie słoneczne i cudnym, turkusowym jeziorkiem z orzeźwiającą wodą. Aby było bardziej "atrakcyjnie" dla turystów na kamienistej scenie utworzonej na tafli wody odbył się krótki występ indiański. Po nim można było zrobić sobie fotki z jego bohaterami. Dla nas to za dużo cyrku i pozostaliśmy przy kąpieli i podziwianiu cudu natury. Nieczęsto można się wykąpać pod ziemią.




     Po krótkim orzeźwieniu w cenote pojechaliśmy do "punktu sprzedaży pamiątek". W międzyczasie pilot sprytnie opowiadał co najlepiej kupić, jakie pamiątki są najbardziej ciekawe i generalnie - jak zostawić tam najwięcej pieniędzy. Namioty z suwenirami pomieściły wyroby z całego Meksyku. To nic, że kupujący je tutaj turysta nie będzie miał zielonego pojęcia, z jakiego regionu pochodzą. Przecież to pamiątka z Meksyku! Ceny zawrotne, w dolarach amerykańskich oczywiście. Ubawiliśmy się zacnie obserwując wkręconych przybyszy z zieloną walutą.
     Tuż obok bazarku restauracja i wliczony w cenę obiad. Z tradycyjnych potraw (które miały przeważać) były tylko tacos. Reszta to tradycyjny bufet amerykański. Ale najedliśmy się do syta. Aha! Napoje nie były wliczone w cenę, ale nawet nas o tym uprzedzono. Po drodze można było kupić wszystko, ale nie napoje.  My starym polskim sposobem zabraliśmy prowiant ze sobą. A gdzie inni mają więc kupić choćby wodę przy takim upale? Oczywiście u kierowcy autobusu!!! Świetnie zaopatrzone turystyczne lodówki serwowały każdy rodzaj napoju, łącznie z piwem. Chętnych nie brakowało, a kieszeń kierowcy szybko wypychała się podczas kolejnych postojów  "waszyngtonami". Pełna organizacja i dbałość o klienta ;-)
     Podczas obiadu pomiędzy stolikami odbywały się jeszcze pokazy regionalnych tańców, ale według nas bardziej przeszkadzały w spokojnym posiłku niż go urozmaicały.
     No i tak w połowie dnia, zmęczeni upałem, nadgadatliwością i nadopiekuńczością pilota dotarliśmy do Chichen Itza. Ufff! A przecież tylko o to nam chodziło...

     Chichen Itza to już kolejne prekolumbijskie miasto, które dane nam będzie zwiedzić. Powstało około 450 roku, najlepszy okres miało w X-XI wieku, a w XV wieku zostało opuszczone. Zamieszkiwane kolejno przez Majów oraz Tolteków połączyło obie kultury. Zbudowano je właśnie tutaj, ponieważ liczne cenote zapewniały ciągły dostęp do wody. Nie ma tu rzek, a deszcz pada rzadko. Cenote wykorzystywano też do obrzędów rytualnych i składano w nich ofiary, także z ludzi.
     Najbardziej rozpoznawalną budowlą Chichen Itza jest Świątynia Kukulkana.


     Kukulkan to bóg i władca czterech żywiołów. Wyobrażenia głów Pierzastego Węża (Kukulkana) strzegą wejścia do świątyni, znajdującej się na szczycie piramidy.


     We wnętrzu tej piramidy znajduje się mniejsza piramida, do której wejście widać na tym zdjęciu.


      Dostęp mają do niej tylko nieliczni archeolodzy. W Chichen Itza nie można nawet wejść na budowle, jak to było w innych miastach. Wszystko jest poodgradzane i czujnie strzeżone przez pracowników strefy archeologicznej. 
     Motyw węża widoczny jest też w innych miejscach.


     Symboliczne są też płaskorzeźby przedstawiające jaguara.



     Platforma czaszek prawdopodobnie służyła niegdyś do wystawiania na niej odciętych głów jeńców nabitych na kije. Dookoła niej wyrzeźbiono setki czaszek.


     Duże wrażenie robi Świątynia Wojowników otoczona grupą Tysiąca Kolumn.


     Na samej górze widać półleżącą postać zwaną Chac Mool. Trzyma on w rękach talerz, na którym podczas rytualnych obrzędów składane było jeszcze bijące ludzkie serce.


     Wszystko to w zasięgu wzroku na Piramidę Kukulkana, którą obfotografowaliśmy ze wszystkich stron.




     Najbardziej jednak podobało nam się świetnie zachowana arena sportowa do gry w piłkę.  Jej wymiary to ok. 166 x 68 metrów. Gra nazywała się Ullamaliztli i polegała na przerzuceniu przez kamienny pierścień gumowej piłki, którą można było odbijać tylko biodrem, udem lub łokciem. Niby nic, ale piłka ważyła nawet do 4 kg, a kamienny pierścień znajdował się na wysokości 4 m. Poza tym Majowie nie byli wysokimi ludźmi (półtora metra wzrostu to już było dużo).




     Szczegółów tej gry nie rozpracowano do dzisiaj. Wiadomo tylko, że przerzucenie piłki przez pierścień oznaczało wygraną, zaś kapitan zwycięskiej drużyny w nagrodę tracił głowę (dosłownie!).
     W symbolice ludów Mezoameryki boisko oznaczało Wszechświat, piłka to Słońce lub Księżyc, a sama gra była wyrazem niepewności losu i przypadku decydującego o życiu lub śmierci.
     Wszystkie budowle na terenie Chichen Itza były świetnie zaprojektowane i misternie wykonane. Akustyka ogromnego boiska czy efekty dźwiękowe wywołane przez klaskanie w dłonie (stojąc w odpowiednich miejscach) przyprawiały wszystkich o zdumienie i niedowierzanie. Jak setki lat temu mogło powstać coś tak dopracowanego? Do tego wszystko opiera się na nieludzkiej wiedzy astrologicznej, kalendarzu i skomplikowanej symbolice. I to robi wrażenie! Wizualnie jednak bardziej podobało nam się Teotihuacan i Palenque. Chichen Itza oczywiście warta jest zobaczenia, ale obowiązkowo z przewodnikiem. Bez tego byłaby mało interesująca.
     Wyczerpani wycieczką fakultatywną wróciliśmy późnym wieczorem do hostelu. W nocy śniły nam się piramidy Majów.


2 komentarze:

  1. Jestem dumny z Was, że nie daliście się ograbić!... Ale podziemne jeziorko i piramidy - NIESAMOWITE.
    Pozdrowienia z pluchowatych Gliwic!
    Michał Wroński

    OdpowiedzUsuń
  2. Nieskromnie powiem - też jesteśmy z siebie dumni ;-)

    OdpowiedzUsuń