piątek, 27 stycznia 2012

Adios Mexico

     Przyszedł czas rozstania z Meksykiem. 
     Autobus mamy późnym wieczorem, więc zostawiliśmy plecaki w hostelu i mamy jeszcze cały dzień do zagospodarowania. Jest tu dużo parków rozrywki z niezliczonymi atrakcjami, ale nie są w naszym zasięgu finansowym. Jedziemy więc na kolejną plażę złapać jeszcze trochę słońca. Późnym popołudniem łazimy po ulicach centrum Cancun. W jednej z nich zrobiło się tłoczno i wszyscy podążają w jedną stronę. No to idziemy zobaczyć, co się tam dzieje.
     Uliczka prowadziła do dużego placu z amfiteatrem, gdzie właśnie odbywał się miejscowy festyn. Stragany, restauracje obwoźne i ceratkowe, zabawy dla dzieci i pokazy tańców regionalnych z różnych stanów meksykańskich. Lepszego pożegnania z Meksykiem nie mogliśmy sobie wyobrazić! Prawdziwa impreza dla tubylców, a nie jakieś tam sztuczne wydumki dla turystów. Tak lubimy najbardziej! Trudno opisać klimat takiego wydarzenia. Po prostu trzeba to zobaczyć, przysiąść na ławce, poobserwować ludzi, poczuć zapachy, nasycić oczy kolorami, posłuchać rozmów i śmiechów... Niewielu turystów przewija się w tłumie, więc miejscowi też nie czują się skrępowani i zachowują się naturalnie. I nie potrzebują do dobrej zabawy tysiąca budek z piwem, jak to w polskim zwyczaju festynowym ma miejsce.
     A pokazy tańców były zachwycające! Muzyka meksykańska z chwilami lekko kubańskim zabarwieniem. No i te kolorowe, falbaniaste suknie! Cudo!




     Patrzyliśmy na to wszystko zauroczeni, ale trzeba było się zbierać po bagaże i iść na dworzec autobusowy. Jednak niezaplanowane pożegnanie z Meksykiem było takie jak cały kraj - radosne, kolorowe, uśmiechnięte , pozytywne. O brudzie i cwaniakach postaramy się szybko zapomnieć...



     Zmęczeni całodziennym upałem i wieczornymi wrażeniami szybko zasnęliśmy w autobusie. Obudziliśmy się tuż przed granicą z Belize. Przejście graniczne USA-Meksyk wyglądało tragicznie, jak i cała odprawa. Możecie sobie to przypomnieć tutaj
     Granica Meksyk-Belize w Santa Elena jest już bardziej cywilizowana, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Celnik w okienku stwierdził, że nie mamy zapłaconego jakiegoś podatku i nie możemy przekroczyć granicy. A jest około czwartej rano i mamy wykupione bilety autobusowe. Tłumaczymy, że nic nie wiedzieliśmy o tej opłacie. Przy wjeździe nikt o tym nie poinformował, mieliśmy kilka kontroli dokumentów w autobusach i też wszystko było w porządku. Tego już panu nie mówimy - czytaliśmy coś na ten temat w internecie, ale nie były to najświeższe wpisy, więc uznaliśmy, że może coś się zmieniło, skoro nikt nic nie mówi. No ale w porządku. Skoro jednak nadal to działa, to zapłacimy i po problemie. Kilka osób z autobusu też tego nie ma, płacą na miejscu i jadą dalej. Ale nie my! Nie wiedzieć czemu, my musimy wypakować bagaże i zostać na granicy do rana, aż otworzą bank! Żadne prośby nie pomagają. Miły anglojęzyczny celnik tłumaczy kolegom naszą sytuację, że nie wiedzieliśmy, ale chcemy zapłacić, że zapłaciliśmy za autobus... Nie! Mamy wypakować bagaże i już! Ludzie z autobusu zaskoczeni sytuacją, zwłaszcza ci, którzy kilka minut wcześniej uiścili opłatę u celnika. Kierowca autobusu nagle cofnął się w rozwoju i przestał rozumieć angielski, nie będzie się do tego mieszał. Kij mu w ...! Nie poznaliśmy powodu ani przepisu, na podstawie którego zatrzymano nas na granicy. I nie chodziło tu o łapówkę, bo za dużo ludzi w to wszystko się zaangażowało. Trudno... Pomachaliśmy odjeżdżającym współpasażerom... Odmachali nam z wyrazami współczucia na twarzach i niezrozumieniem sytuacji w oczach. My też nie rozumiemy...
     Do otwarcia banku mamy 5 godzin. Anglojęzyczny celnik wskazuje nam metalowe ławki, na których możemy się przespać i udostępnia nam służbową toaletę. W sumie jedyny równy gość w tym miejscu i widać, że nie podobała mu się ta cała sytuacja. Plusem jest temperatura - środek nocy, a my nawet nie wyjmujemy śpiworów. Chętnie byśmy się nawet nieco rozebrali do spania ;-)
     Słońce zaczyna mocno przygrzewać już z pierwszymi promieniami i nie da się dłużej spać. Siadamy więc na ławkach i czekamy. Niebawem zaczyna się zbierać kolejka Meksykanów ze stosami dokumentów. Pewnie też są zdani na humory celników... W międzyczasie pojawia się obwoźna śniadaniownia, w której kupujemy zawinięte w liście kukurydzy danie z kaszki kukurydzianej. Tanie, pyszne i sycące. Nic innego do jedzenia nie mamy, no bo przecież nie można żywności przewozić przez granicę. Przyglądamy się, jak działa to przejście graniczne. Nie jesteśmy w stanie go rozpracować. Wszyscy chodzą we wszystkie strony, niektórzy jadą autami gdzieś dookoła, inni drugim przesmykiem. Jednych legitymują, innych nie. W sumie taka sama wolna amerykanka jak i na przejściu z USA, tylko w ładniejszej otoczce. Dobrze, że bank (czytaj: mini okienko kasowe) jest na granicy i nie musimy wracać do najbliższego miasta. Na szczęście nie kazali nam płacić kary za nieterminowe opłacenie podatku, które powinniśmy podobno zrobić w ciągu 7 dni od wjazdu na teren Meksyku. Tylko kto to wiedział? Mniejsza o to... 
     Zapłaciliśmy. W okienku czeka na nas nasz anglojęzyczny celnik, podbija papiery, przeprasza za całą sytuację i życzy udanej podróży. Całe zamieszanie nie z naszej winy, ale musieliśmy za to zapłacić czasem, niewygodnym metalowym "łóżkiem" i utratą biletu autobusowego. Aha! Jeszcze rano przy okienku okazało się, że jednak powinniśmy mieć w paszportach stempelki z granicy z USA, których żaden celnik nie chciał nam tam wbić. Ale nasz "anioł stróż" powiedział to cichutko i machnął ręką. Ufff! Dobrze, że nie kazali nam wracać przez cały Meksyk po głupi stempelek ;-)
     Granicę pokonujemy więc pieszo. Przez most, strefę przygraniczną i w końcu do znaczka "Welcome to Belize".


     Belizejscy celnicy wstemplowują nam pobyt na 14 dni i już. Jesteśmy w Belize, o którym wcześniej naprawdę niewiele słyszeliśmy. U "koników" tuż za siatką zmieniamy meksykańskie peso na belizejskie dolary, wsiadamy do kolejnego rozklekotanego autobusu i jedziemy do najbliższego miasteczka - Corozal. Tu przesiadamy się do autobusu jadącego do Belize City.
     Jedzie z nami trójka młodych Argentyńczyków, którzy podążają do Gwatemalii. Oni z kolei koczowali   cały weekend pod namiotem u celników belizejskich, aż pojawi się osoba odpowiedzialna za wydawanie wiz, które oni potrzebują. Chore to wszystko i głupie, no ale co zrobić? Na celników nie ma rady...
     Za oknami autobusu non stop dżungla i niewielkie wioski z drewnianymi domkami. U nas tak kiedyś wyglądały kurniki na wsiach. Mieszkańcy Belize to głównie Murzyni, Mulaci i Metysi, więc dookoła mamy czarnoskóre towarzystwo. Upał niemiłosierny, więc w Belize City wysiadamy nieco ugotowani na miejscowym dworcu autobusowym.


     Od porannej kaszki kukurydzianej nieco zgłodnieliśmy, więc rozglądamy się za jakimś jedzonkiem. Jeżeli pisaliśmy, że w Meksyku jest brudno, to grubo się myliliśmy. Tu to dopiero jest "meksyk". W ceratkowej knajpie kupiliśmy ryż z fasolą, kurczakiem i sałatką plus szklanka wody gratis. Pyszne to było, tylko dookoła łaziły karaluchy i inne robactwo. No i jedna fasolka w porcji Grzesia też miała nóżki ;-)
     Teraz nocleg. Wszystko wygląda, jakby za chwilę miało się rozpaść. Chociaż Belize City było kiedyś stolicą tego państwa, to absolutnie nie wygląda dobrze. Chociaż ma to nawet swój urok.




     Po drodze spotykamy jednego z pasażerów autobusu, który musieliśmy opuścić na granicy. To on nas poznaje i pyta, o co w tym wszystkim chodziło. Też stwierdza, że nie rozumie takiego niepotrzebnego cyrku, no ale cóż zrobić? Tak bywa... Wskazuje nam miejsce, gdzie znalazł przyzwoity nocleg i dzięki temu szybko możemy zrzucić bagaże w hotelowym pokoju. Upał i nocne przygody wyczerpały nas mocno...
    Nazajutrz idziemy połazić po mieście, bo nic konkretnego do zobaczenia tu nie ma. Za to na ulicach sporo dredziaży w każdym wieku. Zostaliśmy też poinformowani, których uliczek unikać, no chyba że chcemy kupić narkotyki. Nie, nie chcemy. Ale zapach "trawy" rozpoznajemy kilkakrotnie, a i rozmydlona wesołość niektórych osób wskazuje na częste spożycie ;-)
     Z lepszych czasów pozostał tu atrakcyjny budynek sądu i malownicze porty z przystankami wodnych taksówek.




     W Belize City nie ma potrzeby ani przyjemności zostawać dłużej. Ale wiemy już, dokąd udamy się dalej. Teraz Wam tego jednak nie zdradzimy ;-)

1 komentarz:

  1. Cholera, zaspałem i spóźniłem się na samolot. Przepraszam, że niepotrzebnie czekaliście!
    A do żadnego Belize mnie nie ciągnie. Podobały mi się tylko te urocze jachty.
    Całusy! Trzymajcie się!!!
    Michał Wroński

    OdpowiedzUsuń