poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Pewnego razu w Phnom Penh

     Z Wietnamu chcieliśmy uciekać już w pierwszych dniach pobytu w Hanoi. Wkurzało nas tam wszystko i wszyscy i straciliśmy mnóstwo nerwów przez wietnamską kombinatorykę. W końcu jednak zasiedzieliśmy się tam dosyć długo, bo im bardziej przemieszczaliśmy się na południe tego kraju, tym bardziej normalnie zaczynało wszystko przebiegać. Po pierwszych zarzekaniach, że "już nigdy nie wrócimy do Wietnamu" ostatecznie zmieniliśmy zdanie. Wietnam jest ciekawym krajem, trzeba się tylko nauczyć "zasad obsługi" jego zacnych mieszkańców. Wtedy pobyt w tym miejscu zaczyna być mniej bolesny, a nawet staje się zabawny. Ale czy wietnamską logikę można zrozumieć do końca? Tego już nie jesteśmy tacy pewni ;-)
     Tymczasem przejechaliśmy do kolejnego azjatyckiego kraju i nasza autobusowa trasa przebiegła nawet nadzwyczaj sprawnie i bez niespodzianek. Przejście graniczne do Kambodży okazało się bardzo przyjazne turystom i wszystkie formalności odbyły się szybko i bez niepotrzebnego utrudniania życia komukolwiek. Po południu wysiedliśmy w centrum stolicy Kambodży - Phnom Penh.
     Miasto rozciąga się na sporym terenie, jest głośne, zatłoczone, a jednocześnie panuje w nim niesamowity spokój i atmosfera wyciszenia. Przynajmniej my tak odebraliśmy to miejsce - jakbyśmy trafili do zupełnie innej bajki. Ludzie uśmiechają się szeroko i nie są nachalni w oferowaniu swych usług. Nawet jeżeli odpowie im się "nie, dziękuję", to pomachają przyjaźnie ręką, uśmiechną się, powiedzą "życzę miłego dnia". Tak, w tej bajce zdecydowanie występują tylko dobrzy bohaterowie! Oby czarne charaktery omijały nas tu z daleka ;-)
     Ilość hoteli gwarantuje, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nawet nieopodal głównego deptaku przy rzece można znaleźć miejsce za rozsądne pieniądze, co też uczyniliśmy. A co dzieje się w stolicy Kambodży? Bieda przeplata się z bogactwem, co w słabo rozwiniętych krajach tym bardziej rzuca się w oczy. Przepaść społeczna jest ogromna. Z jednej strony całe rodziny mieszkające byle gdzie pod kawałkiem folii i brudne dzieciaki próbujące zarobić parę groszy. Z drugiej strony bogaci z żyłką do interesów i świetnym rozeznaniem, komu należy "posmarować", aby zarobić jeszcze więcej. Ilość samochodów z najwyższej półki, które nawet w zachodnich krajach uchodzą za baaardzo drogie i ekskluzywne, jest tutaj niesamowita. Przeogromny kontrast zasobności portfeli kambodżańskich obywateli. No ale tak to już na świecie się kręci ...
     Ale wróćmy na ulice Phnom Penh. Tuk-tuki są tu nieco inne niż gdziekolwiek indziej, ale bardzo przestronne i wygodne. Stoją na każdym rogu, przed każdym hotelem, a ich właściciele ZAWSZE  zapytają, czy aby nie chcesz skorzystać z ich transportu. I jeśli już zdecydujesz się pojechać, to na pewno nie za cenę wyjściową. Tuktukowcy uwielbiają się targować, a kiedy już nic nie pomaga, należy podziękować i odwrócić się na pięcie. Nie zrobisz nawet dwóch kroków, kiedy do twoich uszu doleci głośne "okay, okay!" i pan tuktukowiec zawiezie cię w wyznaczone miejsce za twoją cenę. Z reguły jest to 1/4 ceny wyjściowej, a panu i tak opłaca się pojechać. W wolnej chwili kierowcy tuk-tuków umilają sobie czas pogaduszkami, drzemką lub partyjką gry rozłożonej na chodniku.




     Również po chwili targowania (z uśmiechem na twarzach obu stron) skorzystaliśmy z przejażdżki kambodżańskim tuk-tukiem. Najpierw udaliśmy się na rundkę po mieście i rozeznanie terenu ...


     ... pochodziliśmy chwilę po "Russian Market", na którym można kupić wszystko - od wacików kosmetycznych poczynając na rurach wydechowych kończąc. Jest również dużo pamiątek i biżuterii wszelkiej ...



     ... ale na nic się nie skusiliśmy. Stąd przejechaliśmy do Central Market, aby zobaczyć modernistyczną bryłę jego budynku. Wygląda trochę jakby ufo wylądowało w centrum miasta, ale jest bardzo zadbany i jeszcze więcej w nim towarów niż w poprzednim. 




     Tutaj już podziękowaliśmy panu tuktukowcowi, bo resztę centrum mieliśmy w zasięgu naszych nóg. Zjedliśmy na straganie przepyszny khmerski makaron z warzywami i kurczakiem, popiliśmy świeżym sokiem z trzciny cukrowej (rewelacja!) i ruszyliśmy phnompeńskimi uliczkami. 
     Kantory wymiany walut nie są tu obwarowane murami i kratami. Zwykłe stoisko na kółkach i tyle. Ponieważ w powszechnym użyciu są dolary amerykańskie, które można również wybrać z bankomatu, to odpuściliśmy tutejsze riele. Ale sympatyczna pani z kantoru wypożyczyła nam cały ich plik do zdjęcia ;-)


     Przy tutejszym klimacie i wysokich temperaturach zużywa się tu mnóstwo lodu. Do napojów, do przechowywania żywności na straganach ... A dostawa lodu wygląda na przykład jak poniżej.


     Na nowocześnie zorganizowanym i zadbanym bulwarze przy rzece życie kwitnie cały czas, chociaż tłumniej jest od wczesnego wieczoru do późnych godzin nocnych (kwestia temperatury). Również tutaj spotkaliśmy obrazek, który w odwiedzonych przez nas miastach azjatyckich pojawia się dosyć często i bardzo nam się podoba.


     Ludziska wylegają tłumnie na ulice, do parków, na skwery i place, gdziekolwiek jest dużo wolnego miejsca i ćwiczą, biegają, grają w piłkę czy "zośkę". Mimo codziennej aktywności, jaką wymusza na nich ciężka praca, mają ochotę zrobić raz dziennie coś dla siebie. Zadbać o własną kondycję i zdrowie, co w naszej ojczyźnie wcale nie jest takie oczywiste. Lepiej siedzieć przed telewizorem i wgapiać się bezmyślnie w kolejne seriale. Weźmy przykład z aktywnych Azjatów!!! Sio od komputera! Minimum 10 minut ćwiczeń i dopiero można dalej czytać naszego bloga ;-) I prosimy tak przed każdym kolejnym postem ;-)
     Nieopodal hotelu mamy targowisko dla miejscowych, gdzie z przyjemnością się stołujemy i pochłaniamy kolejne khmerskie pyszności. Chociaż niektóre serwowane dania nie do końca nam podchodzą i konsumujemy je tylko oczami ;-) O ile smażone cykady czy pająki może w przypływie ostrego głodu byśmy przełknęli, to niewyklute pisklęta jakoś są poza naszymi możliwościami ...




     Przepiórki jeszcze najbardziej przypominają jedzenie, ale i tak jakoś zabrakło nam odwagi. Może gdyby podawano je bez głów, byłoby łatwiej. W końcu to taki mały kurczak.


     Świeży sok z trzciny cukrowej podawany na ulicy z lodem i sokiem z limonki lub pomarańczy jest dla nas najlepszy na ugaszenie pragnienia przy tutejszych temperaturach. Będzie nam brakowało hurtowni trzciny cukrowej tuż za rogiem.


     Kolejne zdjęcie trochę ni z gruszki ni z pietruszki, ale tak też było zlokalizowane to miejsce. Pomiędzy hotelami, knajpami, restauracjami, sklepami, tuż przy głównym bulwarze spotkaliśmy sprzedawcę ... trumien. Tak kolorowych, malowanych ręcznie w trochę kiczowate smoki i lotosy miejsc ostatniego spoczynku jeszcze nie widzieliśmy. Zapewne owe malowidła mają jakieś symboliczne znaczenie religijne, którego nie potrafimy odczytać, ale i tak nam się podobały.


     Wracając do hotelu kluczyliśmy trochę wąskimi, bocznymi uliczkami, aby poznać lokalne skróty. A że po robocie piwo smakuje najlepiej wiedzą również kambodżańscy panowie, których spotkaliśmy w jednej z uliczek. Tylko, że tutaj piwo na budowę przynosi się z baru w reklamówce. I to dosłownie!


     Chłopaki chętnie pozowali do zdjęcia i poczęstowali nas po kubku piwa. Stanowczo się obruszyli, kiedy chcieliśmy zapłacić, więc pogadaliśmy z nimi chwilę, pośmialiśmy się z kłopotów z polsko-khmerską komunikacją językową i dziękując za spontaniczną gościnę poszliśmy w swoją stronę. Bardzo miłe spotkanko i nie często się zdarza, a i tubylcy pewnie mieli frajdę, że turystom smakuje ich zimne piwo prosto z reklamówki ;-)

2 komentarze:

  1. Och, najbardziej podobały mi się: tuk-taki, trumny i piwo z reklamówki. BOMBA!
    Całusy od całej KAINY ZIELONEGO POJECIA!
    mw

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To tak jak nam, tylko kolejność troszkę inna ;-)
      Buziaki!

      Usuń