sobota, 11 sierpnia 2012

Chwila w Hue

     Z wycieczki po zatoce Ha Long wróciliśmy na kilka godzin do Hanoi, aby odebrać nasze bagaże z agencji turystycznej i przesiąść się do kolejnego autobusu. Wietnam jest wąski i długi, co niestety sprowadza się do pokonywania sporych odległości pomiędzy atrakcjami. Choć kusiło nas przemieszczanie się pociągami, to cenowo wygrał transport autobusowy. Wybraliśmy "open ticket" ważny miesiąc czasu na połączenia z północy na południe kraju. Autobusy wjeżdżają do centrum miast, zatrzymując się przy kolejnych agencjach, w których potwierdza się datę i godzinę następnego przejazdu. Na dłuższych trasach kursują sleeping busy, z których nie mamy dobrych wspomnień, ale może tym razem trafimy lepiej. Zobaczymy ... Tymczasem cieszymy się, że opuszczamy Hanoi na dobre ;-)
     Tym razem sleeping bus był całkiem nowoczesny i wygodny. Ale żeby nie było tak pięknie, pawie do północy kierowca wyświetlał na monitorach jakieś koncerty muzyczne tutejszych gwiazd, których nagłośnienie nie pozwalało zmrużyć oka. Głośnika tuż przy uchu nie dało się wyłączyć, ani nawet ściszyć. Kocie dźwięki powodowały irytację turystycznej części pasażerów, ale tubylcy byli wniebowzięci. Na kilka  nocnych godzin muzyka ucichła i wtedy udało nam się przymknąć oko. O czwartej rano, czyli w środku nocy, kierowca ponownie włączył koncerty na maksymalnym nagłośnieniu. Nie wytrzymałam i zaspana, nawet nie wysilając się na angielski, wytłumaczyłam panu dobitnie, że to jest autobus do spania, a nie do muzykowania. Zrozumiał szybciej niż się spodziewałam ;-) Można było się jeszcze zdrzemnąć.
     Tym samym autobusem jechała para Wietnamczyków, których poznaliśmy na łodzi w Ha Long Bay. Powiedzieli nam, żebyśmy nie wysiadali na pierwszym przystanku, choć kierowca będzie twierdził, że to jedyny postój w naszym mieście docelowym. Kierowcy mają ustawki z taksiarzami i skuterkowcami - wysadzają ludzi kilka kilometrów przed centrum, aby dodatkowo zapłacić za dojazd do agencji, w której trzeba potwierdzić bilety. Wietnamska filozofia biznesowa naprawdę bywa męcząca! Wysiedliśmy na kolejnym przystanku, tuż przed drzwiami agencji, tak jak miało się to odbyć. Dzięki znajomości z łódki zaoszczędziliśmy sobie nerwów na targowanie i parę groszy za przejazd.
     Z hotelem poszło szybko, a ceny połowę niższe niż w @#$%^&!!! Hanoi. Miło, z uśmiechem - czyli jednak w Wietnamie też można normalnie. 
     Po krótkim odpoczynku wybraliśmy się na zwiedzanie Hue. Miasto zostało mocno zniszczone podczas wojny wietnamskiej, ale podniosło się z ruin. Również w okolicy jest co nie co do zobaczenia. Najpierw udaliśmy się w stronę rzeki Perfumowej, która przepływa przez miasto. Pachnąca nazwa niewiele ma wspólnego z rzeczywistością ;-) Przy brzegu stoją kolorowe łodzie, którymi można odbyć rejs po rzece, ale to sobie darowaliśmy.


     Przejechaliśmy mostem na drugą stronę rzeki ...


     ... gdzie znajduje się starsza część Hue z zabytkową cytadelą i cesarskim kompleksem pałacowym. Cytadela jest potężna, a na jej szczycie powiewa ogromna flaga narodowa.


     Na przeciwko znajduje się główne wejście do pałacowej części cytadeli.


     Po przekroczeniu głównej bramy stajemy przed Mostem Złotej Wody, który prowadzi na Dziedziniec Ceremonii, znajdujący się przed Pałacem Niebiańskiej Harmonii.


     Za nim jest szeroki, brukowany dziedziniec, na którym wita nas figura złotego smoka i wypielęgnowane drzewka.


     Siedziba rodziny cesarskiej (z dynastii Nguyen) w Hue była niegdyś najwspanialszym dworem cesarskim w Azji. Nie ominęły jej jednak wojenne zawieruchy. Część została zbombardowana, a pozostałości nadają się do generalnego remontu lub rekonstrukcji. Całość pozostawia wiele do życzenia, chociaż część prac już wykonano lub są w trakcie.




     W najlepszym stanie są ogrody pałacowe, po których przyjemnie pospacerować lub schronić się w cieniu misternie zdobionej altanki.



     Świetnie prezentują się też zewnętrzne, bogato zdobione bramy, którymi można było dotrzeć do tej ogromnej posiadłości (ok. 5 km2 powierzchni).


     W wielkości przedsięwzięcia i detalach zdobniczych widać potęgę ówczesnych władców, ale obecnie miejsce nas nieco rozczarowało. Ilość widocznych prac konserwatorskich też pozostawia wiele do życzenia - wszystko szybciej niszczeje niż zostaje odnawiane. Skromna wystawa cesarskich szat i zdjęć oraz kilka zabytkowych przedmiotów to niewiele, jak na pozostałości po tutejszej potędze. Mamy jednak nadzieję, że prace konserwatorskie nabiorą tempa i główna atrakcja Hue powróci do czasów swej świetności. Tylko czy my będziemy chcieli wrócić do Wietnamu, aby to sprawdzić? ;-)
     Następnie pojechaliśmy za miasto, aby zobaczyć jeden z wielu grobów cesarskich rozsianych po okolicy. Po drodze mieliśmy okazję zobaczyć nietypowe miejsce do suszenia ziarna. Połowa jednego pasa drogi na długości kilkuset metrów zasypana była jakimiś kuleczkami pozostawionymi tam do wyschnięcia.


     Później zaczęły się stragany z pamiątkami, kadzidełkami i wyśrubowanymi cenami, które szybko ominęliśmy.


     Po krótkim kluczeniu znaleźliśmy interesujące nas miejsce. Zanim zaparkowaliśmy już pojawiła się pani parkingowa. Zamiast biletów miała ręcznie napisane numerki i kasowała za postawienie skutera przy murze. Hola, hola! Pani da nam drukowany bilet, a nie jakiś śmieszny numerek, to zapłacimy, ale nie w ten sposób! Pani coś tam pokrzyczała po swojemu i każdy poszedł w swoją stronę. Z lekką obawą o bezpieczeństwo naszego pozostawionego pojazdu weszliśmy na teren przepięknego parku, w którym znajdują się grobowce cesarza Tu Duc i jego wybranki.
     Aby zapewnić sobie wygodne życie po śmierci grobowce budowano jeszcze za życia, aby wszystko było zgodnie z życzeniem przyszłego "lokatora". Znajdują się tu też budynki i świątynie, z których korzystano jeszcze za życia.




     Wszystko znajduje się na sporym, pagórkowatym terenie porośniętym drzewami, z niewielkim jeziorkiem. Za murem z ozdobną bramą wejściową ...


     ... znajduje się grób najlepiej wykształconego i najdłużej panującego cesarza z dynastii Nguyen - Tu Duc'a. Na kamieniu grobowym znajduje się jego orędzie do poddanych.


     Przed wejściem znajdują się też symboliczne postaci wojowników będących do dyspozycji cesarza nawet w kolejnym życiu.


     Pozostałe grobowce nie są już tak okazałe i do podziwiania pozostały jedynie nieliczne detale.


     Piękne miejsce wiecznego odpoczynku, chociaż jego budowa okupiona była ciężką pracą tutejszych fachowców. Całość pochodzi zaledwie z XIX w. a wygląda jakby miała jakieś tysiąc lat historii. Podobnie jak w przypadku cytadeli w centrum Hue, tak i tutaj aż się prosi o zadbanie i przywrócenie do lepszej formy. No ale cóż zrobić ... My nie nadążamy za wietnamską logiką w codziennym wydaniu, a cóż dopiero wnikać w ślady historii ;-)
     Na parkingu zastaliśmy nasz skuterek bez śladów zemsty ze strony pani parkingowej i ruszyliśmy w stronę miasta. W okolicy znajduje się więcej podobnych miejsc, ale są rozrzucone w sporych odległościach od siebie. Poprzestaliśmy na tym, podobno najładniejszym grobowcu.
     Nieopodal cytadeli, w starej części Hue znaleźliśmy w końcu na straganach coś normalnego do zjedzenia. Niewielkie placuszki, pieczone na mini patelniach, z krewetką, jajeczkiem przepiórczym, wędliną i kiełkami. Podawane z zieleniną  na oddzielnym talerzu i papierem ryżowym do zawijania tego wszystkiego w ruloniki. W takiej formie zanurza się kolejne kęsy w gęstym, przepysznym sosie orzeszkowym i zajada tym z nieukrywaną radością ;-) Nareszcie coś, co ma wygląd, smak i pochodzi z tradycyjnej kuchni wietnamskiej.
     Posileni wróciliśmy oświetlonym już po zmroku mostem do noclegowej części miasta, tętniącej teraz życiem przy rozsądnej temperaturze powietrza ...


     Jutro kolejny dzień pełen wietnamskich wrażeń ...

1 komentarz:

  1. Wy tam po tym Wietnamie. A u nas olimpijska klęska. Wszysczy płaczą! Oprócz może mnie. Wisi mi to jak guzik u Marysi!
    Tradycyjne pozdrowienia!
    Michał

    OdpowiedzUsuń