piątek, 24 sierpnia 2012

Delta M

     Wyjazdu do delty Mekongu nie mogliśmy przepuścić. Najbardziej interesował nas wodny targ na rzece. Ponieważ odbywa się on wcześnie rano, musieliśmy wziąć dwudniową opcję wycieczki. Chociaż już trochę przyzwyczailiśmy się do wietnamskiego zamieszania, to nadal nie możemy wyjść z podziwu nad ich umiejętnością komplikowania najprostszych spraw. Sprzed agencji zaprowadzono nas kilka przecznic dalej na przystanek autobusowy. Wsiedliśmy i nie ma sprawy - poranny spacer fajna rzecz. Tylko czemu za chwilę podjechaliśmy do naszej agencji, aby zabrać chłopaka, który czekał wcześniej razem z nami? Ot i wietnamska logika ;-)
     Kilkugodzinna podróż upłynęła dosyć szybko i w końcu zmieniliśmy środek transportu. Delta Mekongu jest drugą pod względem wielkości na świecie. Stworzona przez nią sieć kanałów, wysepek, jeziorek i innych tworów jest dosyć gęsto zaludniona. Życie ludzi jest tu ściśle związane z wodą, a najlepszym sposobem na przemieszczanie się jest pływanie wszelkiego rodzaju łodziami. Nas również zapakowano na jedną z nich i zaczęliśmy zwiedzanie tutejszych wysepek.


     Po krótkim poczęstunku owocowym (jeden kawałeczek każdego owocu na głowę) i mało udanej prezentacji pieśni wietnamskich (oj! uszy puchły!) przesiedliśmy się ponownie. Tym razem do mniejszych łódeczek, które zabrały nas w bajkowy, zielony świat kanałów.




     I to był najlepszy punt wycieczki dzisiejszego dnia. Później zaczęło się typowo wietnamskie podejście do turystów, z którego mamy już niezły ubaw. A wyglądało to mniej więcej tak ...
     "Pokażemy wam, jak się robi najlepszy miód w okolicy." Po czym przewodnik przyniósł plaster miodu w drewnianej ramce, oblepiony pszczołami i tyle było na temat produkcji tego zacnego wyrobu.


     W międzyczasie na stołach pojawiły się niewielkie kieliszki z miodowym napitkiem do spróbowania. Oprócz tego połowa stolika została zastawiona cudownymi produktami z miodu o niesamowitych właściwościach pomagających wszystkim na wszystko, a najbardziej Wietnamczykom w wyciągnięciu pieniędzy od turystów. Ceny z kosmosu i chętnych do zakupów raczej nie było ;-)
     Przeprawa na drugą wyspę, skromny, ale smaczny posiłek i ponowne próby namówienia na zakup grillowanej ryby - w cenie wielkości słonia! Poprzestaliśmy na przydziałowym ryżu z warzywami i poszliśmy na spacer po wyspie. Jej największa atrakcją było stado prawie trzydziestu krokodyli skupionych na niewielkiej, ogrodzonej przestrzeni z wodną sadzawką ...


     ... i oczywiście straganiki z oszałamiającymi pamiątkami z Wietnamu. A nóż ktoś jeszcze nie zakupił i skusi się właśnie teraz?
     Kolejna wyspa, kolejne atrakcje. Najlepsze cukierki kokosowe robi się ręcznie tylko tutaj. Zobacz, skosztuj, zakup. Promocyjne ceny! Kosztowali wszyscy, zakupili nieliczni, bo 5$ za niewielką paczuszkę to raczej kiepska promocja ;-) Ale cukierki rzeczywiście dobre.


     Po przymusowym "szopingu" przegoniono nas jeszcze przez wioskę, gdzie największym wydarzeniem było owocujące drzewo kakaowca ... 


     ... i odstawiono nas z powrotem do autobusu. Wszyscy padli ugotowani temperaturą, znudzeni super atrakcjami i zniesmaczeni wciskaniem wątpliwej jakości towarów na siłę za grube pieniądze. Obudziliśmy się w mieście, gdzie czekał nas nocleg. Ale tu znowu dała znać o sobie wietnamska logika. Zamiast zakwaterować wszystkich w jednym hotelu, tylko w pokojach o różnym standardzie (ceny tej samej wycieczki znacznie się różniły w poszczególnych biurach, a i tak wszystkich wrzucono do jednego worka), zaczęto nas rozwozić po całym mieście. Tu wysiądą dwie osoby, tu cztery, tu znowu dwie ... W dodatku kierowca się zagubił i trwało to dobrą godzinę, zanim weszliśmy do naszego, całkiem przyzwoitego hoteliku. Na szczęście na dzisiaj przewodnik dał nam już spokój i zaczęły się wieczorne zajęcia w podgrupach. W naszej znalazły się osoby z Włoch, Australii, Meksyku, Anglii, Hiszpanii, USA no i my z Polski. Najpierw porządna kolacja, a później lokalne piwko dla zacieśnienia międzynarodowych znajomości ;-)
     Rano pobudka skoro świt, bo trzeba zdążyć na wodny market. I od rana znowu wietnamskie udogodnienia – ludzi rozrzuconych po całym mieście w różnych hotelach zwieziono taksówkami do naszego na wspólne śniadanie ;-) Mimo szczerych chęci – nie nadążamy za tutejszymi rozwiązaniami! Śniadanie skromne i tylko jedna kawa się należy. Chcesz drugą, musisz sobie kupić. Ceny różne – zależy która osoba z obsługi cię kasuje ;-) Zabrakło ci masełka do bułeczki? Dokup sobie, widocznie używasz za dużo ;-) Nas to wszystko już serdecznie bawi i z tym większym uśmiechem patrzymy na ludzi, którzy są pierwszy raz na wycieczce w Wietnamie. Wkurzają się maksymalnie i zarzekają, że do Wietnamu już nie wrócą. My robiliśmy tak samo w Hanoi, ale szkolenie, które tam odebraliśmy, zahartowało nas na resztę podróży po tym dziwnym kraju ;-)
     Wszyscy najedzeni idziemy na pobliską przystań zapakować się na łódź. Kiedy już odpłynęliśmy kilkadziesiąt metrów od brzegu nasz przewodnik doliczył się, że brakuje dwóch osób. Zawrotka do brzegu i poszukiwania zagubionych w delcie Mekongu. Po kilku minutach biegania przewodnik wrócił sam i stwierdził, że pewnie popłynęli inną łódką (choć to mało przekonujące). W końcu ktoś rzucił pomysł, że może czekają w innym hotelu, bo na śniadaniu tej pary nikt nie widział. Przewodnik doznał w tym momencie olśnienia i zaczął gorączkowo wydzwaniać. Po kolejnych kilkunastu minutach pojawiła się na przystani zagubiona para, na przemian czerwona i zielona ze złości, nie przebierająca w słowach przy powitaniu z przewodnikiem. Szczegóły tej rozmowy i tak musiałyby być "wypikane", więc odpuszczę. Dodam tylko, że zapomniana para została wczoraj w najlepszym hotelu, więc prawdopodobnie zapłacili za wycieczkę najwięcej. Jak widać – w Wietnamie nie jest to gwarancją braku problemów ;-)
     Mimo straconych kilkudziesięciu minut wyruszyliśmy w końcu w kierunku pływającego marketu. 


     Przybrzeżne domki na palach sklecone z wszystkiego co wpadło pod rękę nie należą do najbogatszych. Woda Mekongu służyły do mycia wszystkiego – ludzi, owoców, warzyw, mięsa, zwierząt, naczyń, samochodów, łodzi. Trzeba zrobić pranie – również w tej wodzie, trzeba napoić zwierzęta – proszę bardzo. Bez mętnej wody Mekongu byłoby trudno ...




     Zanim dotrzemy do głównego targu mijamy po drodze łodzie zapełnione wszelkim dobrem, często załadowane prawie do ich podtopienia. Handel kwitnie od samego rana. Tu się czymś wymienią, tu coś sprzedadzą lub kupią i każdy zadowolony.




     Całe rodziny często mieszkają na łodziach. Dzieciaki nie chodzą do szkoły, bo nie ma na to pieniędzy. Niestety wypadki z udziałem najmłodszych są plagą takiego życia. Podobno nie ma miesiąca, aby jakiś malec nie utonął w odmętach rzeki ... Większość dzieci pracuje razem z rodzicami i zachęca również licznych turystów do zakupów w ich wodnym sklepiku.




     Pływający market robi wrażenie i można się w nieskończonośc przyglądać życiu na wodzie. Wszystko to niestety w otoczeniu biedy, brudu i odpadków wyrzucanych za burtę.




     Niektóre łodzie mają zamontowane silniki, niektóre nadal napędzane są siłą ludzkich mięśni. Ale kawa od tak uśmiechniętej pani smakowała wyśmienicie, chociaż lepiej nie wiedzieć, czy lód również był robiony z mekongowej wody ;-)




     Po opłynięciu marketu ze wszystkich stron pokluczyliśmy jeszcze trochę kanałami. Przepłynęliśmy obok knajpy specjalizującej się w daniach z psiego mięsa. Chociaż wszyscy gromko zaprzeczyli chęci spróbowania któregoś z dań, to później po cichu kilka osób dopytywało przewodnika, czy jest takie miejsce w mieście ...
     Zatrzymaliśmy się też na chwilę w fabryce makaronu ryżowego. Słowo "fabryka" jest mocno na wyrost, ale rzeczywiście produkuje się tu ten rodzaj makaronu. Z przygotowanej masy formuje się i piecze cienkie placki ...


     ... które delikatnie przenosi się za pomocą bambusowego wałka na bambusowe maty.


     Następnie maty wystawiane są na drewniane stelaże i słoneczko wykonuje dalszą robotę.


     Po wysuszeniu ryżowe placki przepuszcza się przez specjalną maszynę, która kroi je na cieniutkie makaroniki.


     Jeszcze tylko spakować i gotowe do sprzedaży. Na szczęście tym razem nie zachęcano nas do zakupu ;-)
     Przemarsz przez plantację tropikalnych owoców ...


     ... i wracamy łodzią do miasteczka. Szybki posiłek, zabranie bagaży z hotelu i kilka godzin w autobusie, zanim wrócimy do Sajgonu ...

1 komentarz:

  1. Fajne zdjęcia. Zwłaszcza te na rzece (Wietnamczyk z wiosłami!)...
    Ale macie przygody wycieczkowe...

    Pozdrowienia.MW

    OdpowiedzUsuń