piątek, 17 sierpnia 2012

Cegły i marmury

     Najpierw udaliśmy się naszym wygodnym skuterkiem w stronę My Son, oddalonego jakieś 40 km od Hoi An. Mapa okazała się mało dokładna i po raz kolejny zbawieniem stała się nawigacja w telefonie. Ale jak to w Wietnamie - nie może być zbyt łatwo nawet z nawigacją, która wyprowadziła nas jakimiś skrótami w szczere pole.


     Dojechaliśmy jednak do jakiejś wioski i dopytaliśmy miejscowych, w którą stronę trzeba jechać. Przy okazji zakupiliśmy w wiejskim sklepiku napój, bo upał niemiłosierny. No i nawet tutaj pani próbowała nas skroić na wydawaniu reszty. Powinniśmy zapłacić 12 (w tysiącach dongów oczywiście). Daliśmy 50 i pani dała nam zwitek banknotów, licząc pewnie na to, że włożymy do kieszeni bez przeliczenia. Po rozwinięciu okazało się, że dostaliśmy tylko 25 reszty, a nie 38. Zaczęliśmy się więc z panią dochodzić i trwało to dobre kilka minut. Pani dorzucała nam kolejne banknoty, których ciągle było za mało. Ostatecznie wyciągnęliśmy od niej całą należną nam resztę, a ona tylko z uśmiechem poklepała mnie na odchodne po ramieniu, jakby z szacunkiem, że nie daliśmy się orżnąć ...
     Po chwili dotarliśmy do asfaltowej drogi, którą już bez błądzenia dojechaliśmy do ruin My Son. Również tutaj pracami konserwatorskimi kierował Kazimierz Kwiatkowski, którego portret można zobaczyć w niewielkim muzeum zorganizowanym tuż przy kasie biletowej.


     My Son to kompleks starożytnych świątyń hinduistycznych imperium Czamów, panujących tu przez kilkaset lat. Budowane one były z czerwonych cegieł, bez użycia zaprawy, bogato zdobione płaskorzeźbami wykuwanymi w ceglanych ścianach już po postawieniu całości.




     Po upadku imperium dżungla szybko pochłonęła świątynie, które zostały odkryte dopiero w XIXw. Systematycznie wydzierane z uścisków gęstej roślinności zachwycały swoją wielkością i były świadectwem potęgi Czamów na tych terenach. Podczas wojny wietnamskiej niefortunnie stały się bazą dla żołnierzy Viet Congu, co spowodowało liczne bombardowania tego obszaru przez wojska amerykańskie. Wywołało to powszechny protest i ostatecznie wykluczono ten teren z akcji amerykańskiego lotnictwa. Jednak duża część sanktuarium została wtedy zamieniona w stos potłuczonych cegieł i dziedzictwo Czamów zostało bezpowrotnie zniszczone. 




     Po wojnie rząd wietnamski postanowił odrestaurować sanktuarium i przede wszystkim oczyścić teren z min i niewypałów. Te prace pochłonęły kilka ofiar, a kolejne kilka osób zostało trwale okaleczonych ... Spora część kompleksu została zwyczajnie rozkradziona, a zaniedbania władz w temacie ochrony tak ważnego miejsca zrobiły swoje. Obecnie widać nieliczne prace rekonstrukcyjne, których wykonanie przebiega chyba w sposób dosyć niekontrolowany. Przynajmniej tak to wyglądało, kiedy obserwowaliśmy zmagania robotników z wiekowym filarem. Chociaż z drugiej strony - część prac wydaje się być wykonana bardzo dokładnie z dopieszczeniem każdego kawałka cegły. Ot, takie wietnamskie skrajności na każdym kroku pobytu w tym kraju ...




     Ruiny My Son znajdują się na liście UNESCO i mamy nadzieję, że to pomoże przywrócić je do stanu, jaki życzyliby sobie oglądać turyści przybywający w to miejsce. Tymczasem niestety nadal jest tu więcej ruin i zniszczeń, niż odrestaurowanych świątyń. Ale i tak zaliczamy je do miejsc wartych odwiedzenia.
     Bez kłopotów nawigacyjnych dojechaliśmy po południu do Gór Marmurowych, znajdujących się na północ od Hoi An. Jeszcze nie zdążyliśmy zejść ze skutera, kiedy pani parkingowa wykrzyczała w naszą stronę "motobajk - fajf dolars!". A może piętnaście, albo pięćdziesiąt? Co to dla nas pięć dolarów za miejsce parkingowe dla małego skuterka? Popukaliśmy się tylko znacząco w czoło, aby pani zrozumiała, że to nie jest centrum Nowego Jorku i odjechaliśmy. Zniechęciło nas to też do wjechania na górę windą (zbyt późno na wspinaczkę) i odpuściliśmy zwiedzanie znajdującej się tam pagody.


     Największa atrakcja była jednak tuż pod naszym nosem. Podnóża Gór Marmurowych to zagłębie produkcji rzeźb marmurowych wszelkiego rodzaju, kształtu i koloru. Całe uliczki zastawione są nawet kilkumetrowymi posągami - nic tylko wybierać.



     Cała produkcja odbywa się na miejscu i można podpatrzeć, jak tutejsi artyści-rzemieślnicy zamieniają bezkształtne, marmurowe bryły w lwy, tygrysy, delfiny, bożki, krzesła, stoliki ...



     Wszystko dopracowane w każdym calu i wypolerowane do granic możliwości.




     Na zakończenie intensywnego dnia podjechaliśmy jeszcze na pobliską plażę. Chociaż Wietnam nie kojarzył nam się wcześniej z plażowym wypoczynkiem, to zostaliśmy miło zaskoczeni. Piękna, szeroka plaża  z miękkim piaseczkiem i całą infrastrukturą potrzebną do leniwego wypoczynku. Zdecydowanie nam się podobało.


     Może jednak kiedyś jeszcze będziemy chcieli wrócić do Wietnamu? ;-)

1 komentarz:

  1. Chyba do W. nie wrócicie, jak Was znam. A jakby tak do Nowej Zelandii? Jak co - to ja z Wami!
    Całusy (dla Reni)i pozdrowienia dla Grzesia.
    Michał

    OdpowiedzUsuń