niedziela, 12 sierpnia 2012

DMZ ekspresowo

     Wasze pierwsze skojarzenie z Wietnamem? Przypuszczam, że podobnie jak nasze - wojna i amerykańskie filmy ją przedstawiające. Jak by nie było jest to całkiem nieodległa historia, bo rozgrywająca się niespełna pół wieku temu. Będąc w Hue postanowiliśmy bliżej przyjrzeć się tym wydarzeniom i usłyszeć o nich z ust Wietnamczyków. Chociaż nieustannie nie lubimy zorganizowanych wycieczek, to ich ceny w tym kraju są tak niskie, że własnym sumptem wyjdzie drożej, a jeszcze się człowiek pogubi po okolicy. Nie ma sensu! Trzeba wsadzić tyłek do autobusu i zdać się na przewodnika grupy. Niechętnie, ale tak właśnie zrobiliśmy ze względów czysto ekonomicznych.
     Skoro świt zjedliśmy śniadanko i usadowiliśmy się w średnio wygodnym busie turystycznym. Jak zwykle towarzystwo bardzo mieszane wiekowo i narodowościowo, ale każdy zainteresowany tematem wycieczki. A jest nim DMZ - czyli Wietnamska Strefa Zdemilitaryzowana. Powstała ona wzdłuż rzeki Hai Ben, w okolicach 17 równoleżnika i stanowiła linię podziału między Wietnamem Północnym i Południowym. Całość oddalona od Hue zaledwie ok. 100 km na północ, ale kierowcy wybitnie się nie śpieszyło. Po dwóch godzinach jazdy, niedospani i lekko znudzeni, dotarliśmy do miasta, w którym dołączyła do nas anglojęzyczna wietnamska przewodniczka.
     Ruszyliśmy dalej. Pani zaczęła opowiadać o wojennych czasach, ale jej jednostajny ton głosu nie wzbudził w nikim chęci dopytywania o więcej szczegółów. Na krótką chwilę zatrzymaliśmy się na poboczu, aby zerknąć na słynną górę Rockpile. W czasach wojny na jej szczycie Amerykanie zorganizowali ważną dla nich bazę artylerii i Marines oraz punkt obserwacyjny na okolicę w jednym. Dostęp do niego był tylko z helikoptera, co czyniło ją bardzo bezpieczną. Jednocześnie utrudniało dostawy żywności i innych niezbędnych żołnierzom rzeczy, co w pewnym momencie miało ogromne znaczenie dla rozwoju wydarzeń ... Obecnie miejsce jest do zobaczenia również tylko z daleka. "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" usłyszeliśmy poganianie przewodniczki.


     W programie wycieczki było również zwiedzanie wioski zamieszkanej przez tutejsze plemiona górskie. Dla ułatwienia życia przenoszą się systematycznie w pobliże uczęszczanych dróg, aby mieć lepszy kontakt ze światem. Oglądanie wioski odbyło się podobnie jak oglądanie Rockpile. Krótki postój przy drodze, fotka najbliższej chatki ...


     ... i "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" usłyszeliśmy poganianie przewodniczki.
     Za kilkadziesiąt minut kolejny ekspresowy postój. Tym razem przy moście Dak Rong, będącym jedną z głównych gałęzi na szlaku Ho Chi Mina. Podobno nie do końca legalnie postawiony pomnik upamiętniający "zasługi" mostu na tej trasie jest obecnie w stanie rozpadu i strach na niego spojrzeć, aby nie odleciała kolejna płytka. Fotka, krótki spacer po moście i ...


     ... "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" usłyszeliśmy poganianie przewodniczki, które zaczęło wszystkich już irytować. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach dojechaliśmy do jednego z dwóch głównych punktów wyprawy. Na miejscu dawnej amerykańskiej bazy wojskowej Khe Sanh zorganizowano muzeum dla upamiętnienia wojennych wydarzeń. Podczas wojny wietnamskiej stoczyła się tu najdłuższa w jej dziejach - trwająca 77 dni - bitwa o utrzymanie stanowiska. Po obu stronach zginęło kilka tysięcy żołnierzy ... 
     Miejsca o podobnej tematyce kojarzą nam się nieco inaczej. Tutaj po przekroczeniu zdezelowanej bramy przeszliśmy przez tłum rozwrzeszczanych sprzedawczyń napojów, owoców i czego tam jeszcze, po znacznie wygórowanych cenach oczywiście. Budynek muzeum wyglądał niczym wielka pomyłka niedouczonego architekta.


     Pani przewodniczka zagoniła wszystkich najpierw do tegoż paskudnego budynku i przez 15 minut sennie opowiadała przy marnej mapie, o co w tym wszystkim chodziło. Ludziska zaczęli się rozchodzić i oglądać skromne zbiory muzealne. Pani przewodniczce było to jak najbardziej na rękę. Zarządziła 15 minut na samodzielne zwiedzenie muzeum i eksponatów zebranych na placu dookoła niego i ulotniła się do autobusu. Słowo "ekspozycja" jest tu trochę na wyrost, ponieważ zawiera w sobie kilkanaście "eksponatów" z czasów wojny, trochę zdjęć i manekiny z łukami i strzałami niczym z epoki kamienia łupanego. (???) Główne zbiory prezentują się jak poniżej ;-(


     Po wyjściu z budynku czekała na nas wystawa pod wietnamskim niebem. Kilka zardzewiałych bomb zarośniętych chwastami ...


     ... kilka bomb w nieco lepszej kondycji postawionych na baczność ...


     ... rekonstrukcja schronu ...


     ... częściowo zarośnięte lotnisko polowe.


     Z bardziej namacalnych eksponatów wypatrzyliśmy amerykańskie czołgi - jeden zardzewiały i dwa nawet ładnie odrestaurowane ...



     ... amerykański samolot ...


     ... i amerykańskie helikoptery - sztuk 2.




     Zanim dotarliśmy do powyższych helikopterów dobiegło nas z daleka znajome nawoływanie naszej  przewodniczki - "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!". "Ale jak to nie ma czasu, proszę pani??? Ponad trzy godziny jechaliśmy w nędznym autobusie, żeby teraz biegać w pośpiechu wokół zgromadzonej tu kupy złomu i być na każde skinienie pani wietnamskiego paluszka??? O nie! Obejrzymy, to wrócimy do autobusu i proszę się na nas nie wydzierać, bo za to nie płaciliśmy!!!" Pomyśleliśmy tylko w duchu i razem z australijską parą niewzruszeni krzykami pani niespiesznie robiliśmy kolejne zdjęcia powojennych egzemplarzy ...


     ... i spacerkiem wracaliśmy do zapełnionego autobusu. Miny naszych współtowarzyszy wycieczki mówiły same za siebie - rozczarowanie wietnamskim muzeum i zniesmaczenie zachowaniem przewodniczki było spore. Tymczasem więcej jechania niż ciekawostek do oglądania. Ale może kolejne miejsce zrekompensuje nam tymczasowe wpadki programu wycieczki?
     Po drodze standardowe wietnamskie krajobrazy. Niby ładnie, ale nic szczególnego za oknem się nie dzieje. Pani przewodniczka oznajmiła nam przez charczące głośniki, że niewielkie jeziorka na polach ryżowych, to nie jeziorka, ale leje po bombach zalane wodą z pól. Teraz na niewybuchy i zapomniane miny natrafia się sporadycznie, ale nadal zdarzają się podobne niespodzianki i lepiej poruszać się przetartymi szlakami.


     O ileż ciekawiej brzmiały by te wszystkie pani opowieści i spora wiedza o wojennych czasach, gdyby włożyła w to choć odrobinę serca i zaangażowania! Ech! Szkoda się denerwować ... 
     Z bazy Khe Sanh wróciliśmy do miasteczka na posiłek, nie wliczony w cenę wycieczki. Standardowo autobus podjechał do "ustawionej" knajpy z kosmicznymi cenami. Chyba wszyscy już mieli dość wietnamskich ustawek, bo (co nieczęsto się zdarza) prawie cała grupa poszła na poszukiwania knajpy nie pobierającej haraczu za bycie turystą. My również zjedliśmy coś kilka domów dalej i razem z kawą za dwie osoby zapłaciliśmy mniej niż za jedną w "polecanej restauracji".
    "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" usłyszeliśmy ponownie poganianie przewodniczki. Na najbliższy punkt programu chyba wszyscy czekali najbardziej, więc posileni nawet szybko zebraliśmy się w autobusie. Następna godzina drogi i  jesteśmy. Jeszcze tylko przedrzeć się przez tłum rozwrzeszczanych sprzedawczyń napojów, owoców i czego tam jeszcze, po znacznie wygórowanych cenach oczywiście.
     Podziemne tunele Vinh Moc dały podczas wojny schronienie całej wiosce, która żyła tu ok. 2,5 roku. Budowane przez dwa lata w gliniastej ziemi korytarze usytuowane były na trzech poziomach. Najgłębszy na ponad 30 metrach pod ziemią. Całkowita długość tuneli to ok.2 km, z 6 wejściami na szczyty wzgórz i 7 wyjściami od strony Morza Południowochińskiego. Przekrój tuneli to ok.1,6-1,9m wysokości i ok.0,9-1,3m szerokości.


     Przy powyższym schemacie umieszczonym w symbolicznym muzeum pani przewodniczka gadałaby jeszcze bez emocji pewnie długo, ale sfrustrowani uczestnicy wycieczki pogonili ją, że wolimy więcej czasu spędzić w samych tunelach, a suche fakty doczytamy sobie w internecie. I to wcale nie my pyskowaliśmy ;-)
     Ponieważ amerykańskie bombardowania uniemożliwiały czasem wyjście na powierzchnię przez kilka dni, podziemna wioska musiała być przygotowana i samowystarczalna na takie okoliczności. 60 rodzin chroniących się tu przed działaniami wojennymi miało do dyspozycji system wentylacji, sale przeznaczone na toalety, łazienki, kuchnię, studnię, punkt opieki zdrowotnej, magazyny żywności i broni, a nawet porodówkę. Pod ziemią przyszło na świat 17 dzieci. Niektóre z nich żyją po dziś dzień w okolicznych wioskach.


     Pokoje rodzinne miały mniej więcej 3 m2 powierzchni i przebywały w nich z reguły po cztery osoby. Naprawdę trudno w to uwierzyć, że można w tak niewielkich podziemnych klitkach wytrzymać tyle czasu ... Wola życia potrafi wytrzymać naprawdę wiele ...



     Mimo usytuowania w tunelach wcale nie było chłodno. Wysoka temperatura i wilgotność powietrza dały nam w kość, chociaż spędziliśmy tam tylko ekspresowe kilkanaście minut, biegnąc za naszą szybką panią przewodniczką, aby nie zgubić się w poplątanych korytarzach. Aha! Oczywiście w czasie wojny nie było tutaj elektryczności i przemieszczano się korytarzami ze świecą w dłoni ...


      Po przebiegnięciu kolejnym korytarzem wyszliśmy na powierzchnię od strony morza. Ten wspaniały, lecz nieczęsto oglądany widok mobilizował zapewne mieszkańców podziemia do przetrwania kolejnych dni w tak trudnych warunkach. "Przecież wojna kiedyś się skończy, a my mieszkamy w tak cudownym miejscu ..."


     Nie rozkoszowaliśmy się długo tym widokiem, ponieważ dobiegło nas ponownie "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" naszej już niemal znienawidzonej przewodniczki. Jako uciekająca wycieczka byliśmy dodatkowo tym bardziej atakowani przez tłum rozwrzeszczanych sprzedawczyń napojów, owoców i czego tam jeszcze, po znacznie wygórowanych cenach oczywiście. Odparliśmy jednak zmasowany atak handlarzy i z ulgą wsiedliśmy do niewygodnego autobusu. Po drodze nasza niemal znienawidzona pani przewodniczka opowiadała jeszcze coś przez charczące głośniki i pokazywała na prawo i lewo, ale nikt jej już nie słuchał. Na pytanie "Jak się podobała wycieczka?" nie było żadnej reakcji, ale to akurat lepiej dla pani ;-)
     Na mini chwilkę zatrzymaliśmy się jeszcze przy jednym z wielu mijanych w Wietnamie cmentarzy wojskowych. Na tym spoczywa ok. 2000 żołnierzy poległych w wojnie wietnamskiej, a takich miejsc jest tu naprawdę wiele. Jakiej narodowości by to żołnierze nie byli, taka liczba równiutko ustawionych grobów zawsze robi przygnębiające wrażenie ...


     Ale nawet tutaj, w miejscu wiecznej ciszy, dotarło do nas głośne "Szybko, szybko! Wsiadamy, nie ma czasu!" @#$%^&*#!!! Kto tę panią zatrudnił??? Za kilkanaście minut szanowna pani przewodniczka opuściła nas na dobre. Na odchodne nie była żegnana gromkimi brawami i podziękowaniami za świetnie wykonaną robotę. W towarzystwie "nigdzieniespieszącegosię" pana kierowcy wróciliśmy po 12 godzinach do hotelu. W miejscach nas interesujących spędziliśmy może 2-2,5 godziny. Reszta to przejazdy autobusem i obiad. Mimo ekspresowego tempa zwiedzania - skuterkiem trudno byłoby trafić w nieoznakowane miejsca. Ilość przebytych kilometrów zapewne mocno by nas umęczyła, a i cenowo nie wyszło by lepiej. Chociaż odwiedzone miejsca nie są wzorowo zorganizowane, to będąc w Wietnamie warto je zobaczyć i wyobrazić sobie choć przez moment zawiłości wojny, nie tylko wietnamskiej ...

1 komentarz: