piątek, 20 kwietnia 2012

Swojskie klimaty

     Po kolejnym noclegu w uroczej miejscówce wybraliśmy się na drugą stronę widzianych wcześniej lodowców: Franza Josefa i Foxa, aby podjechaż bliżej do Mt. Cook. Jest to najwyższa góra NZ i o tej porze roku bez odpowiedniego sprzętu i przygotowania pchać się na nią to głupota. Śnieg i lód to mało przyjemna mieszanka w tak wysokich górach, jeśli nie ma się większego doświadczenia we wspinaczce w zimowych warunkach. Pozostało nam podziwiać ją z daleka. A następnym razem chcemy ją zobaczyć z motocyklowych siodeł ;-)


     W drodze do Aoraki, będącej bazą wypadową na Cooka, ośnieżone szczyty same układały się w cudowne widokówki. Aż się chciało biec do nich w podskokach ;-)


     Ponieważ nie lubimy oglądać świata tylko zza okien samochodu, wybraliśmy się na szlak, aby dotrzeć do największego lodowca NZ. To znaczy - do punktu widokowego. Wejście na lodowiec Tasmana oczywiście tylko z przewodnikiem po uiszczeniu słonej opłaty. Ten lodowiec w części widocznej na zdjęciu mało przypomina lód, gdyż jest cały pokryty pyłem i kamieniami. Czoło lodowca kończące się w jeziorze ma właściwie czarny kolor ...


     Cały lodowiec Tasmana wije się pomiędzy szczytami na długości ok. 29 km!!! Od czasu do czasu odkruszy się od niego kawałek lodowej bryły. Kilka z nich znajdowało się w jeziorze, po którym pływali również kajakarze, chcący z bliska przyjrzeć się lodowym odłamkom. Kajaki było bardzo trudno wypatrzeć gołym okiem, a na zdjęciu są niewidoczne. Te "kawałeczki" lodu są tak ogromne, że gdyby zlikwidować góry dookoła, to same stałyby się niezłymi pagórkami.


     Tradycyjnie na pamiątkowych fotkach robionych przez przypadkowych turystów mamy obcięte nogi ;-)


     Podczas zejścia z Tasmana podziwialiśmy przepotężną dolinę. W okolicach pobliskiego miasta Twizel również kręcono sceny do "Władcy Pierścieni".


     Ponieważ nie chcieliśmy zbyt szybko opuszczać tak pięknego miejsca zrobiliśmy sobie jeszcze przyparkingowy piknik. Kawka i ciasteczka imbirowe smakowały tu wyśmienicie.


     Siedzieliśmy tak beztrosko, gdy nagle przyszła do mnie ... wena twórcza i skłoniła do napisania poniższego "dzieła" ;-) będącego dopełnieniem powyższego zdjęcia.

Strumyk szumi, słońce świeci,
meszka mała do nas leci.
Zaraz nas ugryzie w dupę,
takie to stworzenie głupie.
My się tym nie przejmujemy,
repelenty stosujemy.
Bo widoczki tu są takie,
że nas nie odstraszy sandflei.
Kawkę sobie wypijemy
i ciasteczko pyszne zjemy.
Bo miejscówka piknikowa
jest po prostu odlotowa!

     Ostatni rzut oka na ośnieżone szczyty i dalej w drogę.


     No dobra – tamten rzut oka był przedostatni ;-)


     Zanim dotarliśmy do Lake Tekapo wjechaliśy na górę XXX, gdzie znajdują się obserwatoria astronomiczne, aby spojrzeć z wysokości na okolicę.


     Miasteczko tej wielkości to w NZ już całkiem spora cywilizacja z kawałkiem własnej historii.


     Jest w nim niewielki, zabytkowy kościółek ...


     ... oraz pomnik psa colie. Został on postawiony przez hodowców i właścicieli ziemskich w dowód uznania dla zasług psów tej rasy podczas pracy z pasterzami owiec i bydła na tych terenach. Nawet to miło ze strony człowieka ...


     Za widoku dojechaliśmy na kemping nad ozłoconym jesiennymi kolorami jeziorem Pearson. Zaparkowaliśmy w zacisznym miejscu, ale odkrycie Grzesia spowodowało zmianę naszej decyzji. Przy jednym z drzew leżało zdjęcie kobiety, bukiecik zwiędniętych kwiatów i ... usypane w prostokąt prochy. Nie chcąc zakłócać spokoju duszyczki przemieściliśmy się na drugi koniec kempingu ...


     Niestety kolejny dzień okazał się bardzo pochmurny, a chwilami deszczowy. Było nam to bardzo nie w smak, gdyż dzisiaj jechaliśmy do Arthur's Pass, które podziwialiśmy już wcześniej od strony zachodniej. Dzisiaj prawie z miejsca wjechaliśmy w wysokie góry, których prawie nie było widać ;-( Nowa Zelandia sama zostawia nam najciekawsze miejsca do zobaczenia następnym razem ...
     Kiedy zjechaliśmy poniżej poziomu chmur mogliśmy przynajmniej co nie co zobaczyć.


     Zimno nie zachęcało do zwiedzania. Ja nawet wyciągnęłam rękawiczki zakupione podczas  kanadyjskiego autostopowania. Skusiliśmy się jednak na spacer po Castle Hill.



     Ogromne głazy porozrzucane na dużym terenie rzeczywiście wyglądają z daleka jak ruiny zamczyska. Trochę przypomniało nam to scenki z okolic Ogrodzieńca ;-)




     Mamy nadzieję, że jutro będzie ładniejsza pogoda ...

1 komentarz: