piątek, 13 kwietnia 2012

37 km do Raju

     Chociaż jeszcze długo widzieliśmy we wstecznych lusterkach ośnieżone szczyty, to po wyjeździe ze strefy lodowcowej znowu zrobiło się jesiennie.



     Liczne jeziora fantastycznie urozmaicają krajobraz i aż proszą się o zdjęcie. Ilość punktów widokowych i miejsc piknikowych kusi co chwilę do zatrzymania się. Znacznie wydłuża to czas podróży, no ale jak się tu nie zatrzymać? Najchętniej jeszcze skoczylibyśmy w bok tą krętą dróżką ;-)



     Droga często prowadzi tuż przy wielkiej wodzie i wtedy można podziwiać niezliczone zatoki z całym pięknem otoczenia. Muszle, kamienie, piasek, fale, urwiste skały, skarby wyrzucone przez wodę na brzeg ...


     Na jednej z takich zatokowych plaż było mnóstwo białych, owalnych kamieni. W jednym miejscu znaleźliśmy ich sporo z napisami w wielu językach. Polskiego nie było, więc postanowiliśmy dołączyć do międzynarodowej gromadki i zostawić swój ślad w Nowej Zelandii ;-)


     Pisałam już, że pięknie tu jest?


     Jak nie jezioro, to rzeka, jak nie rzeka, to morze, jak nie morze, to góry ... A od czasu do czasu jakaś cywilizacja ...


     Niższe góry połyskiwały wielobarwnymi liśćmi drzew, słoneczko dogrzewało, droga wiła się łagodnie między pagórkami. W takich okolicznościach spontanicznie skręcilśmy do niewielkiego miasteczka Arrowtown. Przeurocze, zadbane, ukwiecone, pomalowane jesiennymi barwami ... Historyczna ulica z zabytkowymi zabudowaniami, jakby żywcem wyjęta ze scenografii jakiegoś filmu.



     Popularną pamiątką z NZ są wszelkiego rodzaju wyroby z cudownie zielonego jadeitu. W tym masa biżuterii i wisiorki w kształcie fantazyjnych haczyków na ryby lub spirali. Oczywiście można je kupić również w Arrowtown.


     Niewielki kościółek świetnie komponował się z otoczeniem – malutki, przytulny, sprzyjający chwili refleksji ...


     Mimo wielu przystanków na podziwianie okolicy udało nam się tego dnia dojechać do Queenstown. Było to w okresie wielkanocnym, a większość kempingów była zapełniona. Ludziska zamiast siedzieć przy stole, objadać się kolejnymi świątecznymi smakołykami i patrzeć jak kilogramów przybywa po prostu wylegli z domów. Długi weekend i wspaniała pogoda sprzyjały rodzinnej aktywności na świeżym powietrzu. Miło, familijnie, zdrowo!
     Z racji zatłoczenia uciekliśmy na kemping za miasto. Robiło się już dosyć późno i ciemnawo, więc nie do końca byliśmy świadomi, w jakie miejsce jedziemy. Dotarliśmy jednak szczęśliwie, ugotowaliśmy coś na kuchence kempingowej po ciemku i zaczęliśmy przepakowania bagażu do snu. Tymczasem cisza dźwoniła nam w uszach, a tylu gwiazd na niebie nie widzieliśmy chyba nigdzie indziej. Spało się wyśmienicie! Rano obudziło nas pukanie w szybę. Ponieważ kemping dopiero się organizuje, nie ma jeszcze kasetki na opłatę za nocleg. Dlatego codziennie rano przyjeżdża strażnik i po kolei zbiera od wszystkich symboliczną należność. Okazało się, że pospaliśmy do dziewiątej i gdyby nie sympatyczny "kasownik" spalibyśmy o wiele dłużej. Pan powiedział nam, że na tym kempingu zazwyczaj wszyscy śpią dłużej niż zwykle – cisza, cisza, cisza ...
     Wytoczyliśmy się z naszego mikrokampera i szczęki nam opadły ... Taka miejscówka noclegowa, że brak słów na jej opisanie. FAN-TAS-TYCZ-NA!!! Dobrze, że poranna mgiełka powolutku odsłaniała przed nami uroki miejsca, bo inaczej padlibyśmy z wrażenia.




     Nawet misterna pajęczyna była tu udekorowana "diamentami".


     We wspaniałe góry wkomponowało się jeszcze jezioro, które mnożyło niezapomniane wrażenia z tego miejsca ...


     Z bólem serca opuszczaliśmy ten kemping ... Na pocieszenie mieliśy jeszcze kilka kilometrów widoków wyjeżdżając z niego po świetnie przygotowanej szutrówce, których w NZ jest mnóstwo.


     Po dotarciu do asfaltu skręciliśy w stronę Glenorchy. Droga wzdłuż jeziora Wakatipu uznana jest za najładniejszą trasę biegnącą brzegiem jeziora na świecie. Macie jakieś wątpliwości?


     W słonecznym nastroju jesiennego Glenorchy zafundowaliśmy sobie pyszną kawkę i rozkoszowaliśmy się pięknem miejsca. Ale ponieważ nie był to koniec dzisiejszej wycieczki, trzeba było ruszyć dalej. Chcieliśmy zobaczyć kolejne miejsce, w którym kręcone były sceny do tolkienowskiej trylogii. Na skrzyżowaniu okazało sie, że mamy już tylko 37 km do Raju ;-)


     Większość do pokonania szutrówkami, a czasem zdażył się również strumyk. Nasz dzielny samochodzik poradził sobie ze wszystkim.


     Szczerze mówiąc nieziemsko zazdrościliśmy owcom, krowom i koniom, które pasły się w tej okolicy. Codziennie takie widoki!!!


     A z drugiej strony dla odmiany jeszcze ładniej ;-) No i jak im nie zazdrościć???


     Nasz zapał do osiedlenia się w tym miejscu skutecznie gasił jeden zasadniczy problem. Malutki, a jednocześnie ogromny. Mniej więcej dwumilimetrowej wielkości muszki, które przy swoim niewielkim ciałku mają paszczę lwa uzbrojoną w zęby piranii giganta. Nazywają się sandfly. Prawie ich nie widać, w ogóle nie słychać, a gryzą niemiłosiernie i swędzi jeszcze przez tydzień. Repelenty są nawet skuteczne, ale spryciary zawsze znajdą kawałeczek miejsca, gdzie nie dotarły kropelki spray'u. Gdyby nie te potwory, to rzeczywiście bylibyśmy dzisiaj w prawdziwym Raju ;-)

1 komentarz: