niedziela, 8 kwietnia 2012

Epoka lodowcowa

     Poranek w takim miejscu to nagroda za średnio ciepłą noc. Chwila zadumy i relaksu przed dalszą drogą pozwalają naładować akumulatory pozytywną energią ;-)



     Przemierzając zachodnie wybrzeże NZ odbiliśmy na chwilę w bok, aby dojechać do Arthur's Pass. Trasa przecinająca tutejsze góry jest nam trochę nie po drodze, dlatego będziemy robić do niej dwa podejścia. Tymczasem dojechaliśmy wspaniałymi zakrętami i potężnym wiaduktem drogowym do tego miejsca po raz pierwszy.


    Poza pięknymi widokami spotkaliśmy tu papugi, które naturalnie żyją tylko w tych górzystych rejonach NZ. Są wielkości średniej kury, mają masywny, zakrzywiony dziób i cudownie zielony odcień piór.


     Kea są baaardzo ciekawskie i odważne. Kiedy ludzie zaczęli je dokarmiać, szybko nauczyły się, że "człowiek" oznacza "pożywienie". Teraz stanowi to nie lada problem, gdyż papugi potrafią zniszczyć namiot i wszystko czego nie zabezpieczono przed nimi. W ogóle nie boją się ludzi i bez zakłopotania dewastują samochody stojące na parkingu. A może jednak da się zjeść uszczelkę wyciągniętą z dachu? ;-)



     Jak słusznie zauważył nasz kolega Heniutek (pozdrawiamy!), w NZ wszyscy jeżdżą po złej stronie drogi ;-) Ruch lewostronny tylko pierwszego dnia wydaje się być dziwny. Szybko można się jednak przyzwyczaić. Chociaż będąc kiedyś w Szkocji zdarzyło nam się pojechać "po naszemu", ale to było po wizycie w destylarni whisky ;-) Po powrocie lewą stroną drogi z wyskoku na Przełęcz Artura udaliśmy się w stronę malutkiego miasteczka Franz Josef.


     Życie tutaj kręci się wokół obsługi ruchu turystycznego na lodowiec Franz Josef. My również chcieliśmy go zobaczyć, więc w tym celu wybraliśmy się na szlak. Dolina polodowcowa jest ogromna! Trzeba ją przejść, aby dotrzeć do głównej atrakcji. Nawet chcieliśmy złapać stopa na podwózkę, ale nikt nas nie chciał zabrać na plecy...


     Doliną płynie strumień lodowatej wody niosąc ze sobą całkiem duże kawałki odkruszonego od śnieżnego potwora lodu. 



     Lodowiec Franz Josef ma ok. 10 km długości i nawet stojąc przed nim trudno to sobie uzmysłowić. Pogląd dają dopiero malutkie sylwetki ludzi zwiedzających z przewodnikiem lodowiec z bliska.




     Chociaż też tak chcieliśmy, to niestety ceny biletów za taką przyjemność wykreśliły ten punkt z naszej listy. Na pocieszenie zabraliśmy po kawałeczku lodu na pamiątkę ;-)



     Wracając podziwialiśmy wodospady lodowatej wody. Oj - byłby super zimny prysznic!


     Ponieważ czuliśmy niedosyt lodowych wrażeń pojechaliśmy jeszcze na znajdujący się nieopodal drugi lodowiec - Fox. Oczywiście wioska przy nim nazywa się tak samo jak on i funkcjonuje w podobny sposób jak Franz Josef. Mieliśmy nadzieję, że może tutaj bilety będą tańsze, bo Fox jest mniej uczęszczany. W punkcie obsługi turystów spotkaliśmy sympatyczną Polkę. Mimo młodego wieku dziewczę zwiedziło już kawałek świata, od roku mieszka w NZ i teraz pracuje "na Foxie". Niestety promocji dla rodaków nie mogła nam zrobić i znowu pozostały nam tylko samodzielne szlaki. Pierwszy z nich prowadzi niemal do samego czoła lodowca.


     Dalej nie można iść bez przewodnika i odpowiedniego ekwipunku, gdyż jest to po prostu niebezpieczne. Lodowiec nieustannie pracuje, topi się, kruszy, przesuwa. Szczeliny lodowe to nie przelewki i trzeba wiedzieć, którędy pójść. Tekturowy strażnik parku słusznie zakazuje dalszego marszu.


     Fox Glacier jest jeszcze większy od Franza Josefa. Ma ok. 13 km długości, a aby zobaczyć wyższe partie trzeba wykupić lot helikopterem, gdyż na nogach się tam nie dotrze. Aby zobaczyć chociaż odrobinę więcej niż czoło lodowca postanowiliśmy pójść na drugi szlak, który poleciła nam spotkana Polka.


     Idąc przez fantastycznie omszony las trafiliśmy na wartki, lodowcowy strumień. 


     Mimo jesieni dzionki są tutaj słoneczne i ciepłe, skorzystaliśmy więc z darmowej kąpieli. Bardzo ziiimnej kąpieli ;-)



     Koniec szlaku to niesamowity widok na Fox'a. Jęzor lodowca jest potężny, a większość i tak schowana za skałami. Biorąc pod uwagę, że kiedyś zajmował całą dolinę... Brak słów, aby to opisać...


     Po lodowcowych atrakcjach udaliśmy się na upatrzony w naszej rozpisce, darmowy kemping. Po drodze jeszcze fotka z widokiem na lodowiec.


     Zaledwie 20 km drogi  od wysokich, ośnieżonych gór i znaleźliśmy się na plaży. RE-WE-LAC-JA!!! Stojąc na plaży widzisz lodowce!


     Tym razem zachód słońca podziwialiśmy na szczytach Alp, ale morze szumiało nam przy tym do ucha...

1 komentarz:

  1. U nas tę lodowato, chociaż wielkanocnie i niby wiosennie! Pozdrowienia! Michał

    OdpowiedzUsuń