poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Stolica i okolica

     Wyjeżdżając z Parku Tongariro zrobiliśmy pętelkę, aby zobaczyć to cudo natury z drugiej strony. Autostrada "1" na tym odcinku wiedzie przez wyjątkowo malownicze tereny. Wulkany oglądane z przeciwnej strony niż wczoraj również robią duże wrażenie. Chociaż tutaj jest więcej terenów zalesionych i wielkość równiny już tak nie przytłacza swoim ogromem. Można tylko pozazdrościć pracy kierowcom tirów, którzy pokonują tą trasę w różnych porach roku.



     Na chwilę zatrzymaliśmy się przy Muzeum Wojska NZ. Obejrzeliśmy tylko eksponaty wystawione przed budynkiem, Grześ pohuśtał się na lufie czołgu ;-) i ruszyliśmy dalej.


     Późnym popołudniem dotarliśmy do Porirua, gdzie mieliśmy wypatrzony w gazetkach reklamowych tani kemping. Na miejscu wszystko okazało się jeszcze lepsze, bo kemping jest z pełnym zapleczem turystycznym, a cena połowę mniejsza niż na innych. Poprosimy tak częściej! Zostaliśmy tu na kilka nocy, aby zobaczyć na spokojnie Wellington i okolice.
     Wellington jest stolicą Nowej Zelandii, zarówno polityczną jak i kulturalną. Znajduje się na samym południowym koniuszku Wyspy Północnej.
     "Jeśli mógłbyś w swoim życiu odwiedzić tylko jedno muzeum, to musi to być Te Papa w Wellington." Tak reklamuje się wyżej wymienione Muzeum i sporo osób jest nim zachwyconych. Wstęp jest darmowy (poza sezonowymi wystawami) więc wybraliśmy się tam, chociaż muzea średnio nas kręcą. Całość jest bardzo nowocześnie zorganizowana, wszystko rozmieszczone na kilku kondygnacjach. Ekspozycje zaaranżowane w przeróżny sposób, od zwykłych gablot poczynając, a na multimedialnych cudach kończąc. Mają tu nawet spreparowaną w wielkiej "wannie" ośmiornicę giganta, która ma ponad cztery metry długości! Ale zwłoki ośmiornicy raczej nie wyglądają atrakcyjnie ...
     Szczerze mówiąc nie mogę powiedzieć, żeby mi się to muzeum podobało. Grześ był zachwycony nowoczesnymi rozwiązaniami wystawienniczymi i za to trzeba im dać plus. Dla mnie było tu za dużo grzybów w barszcz. Sztuka maoryska, trzęsienia ziemi i tsunami, fauna i flora NZ, historia emigracji w NZ, Amerykanie w NZ, galeria malarstwa przeróżnego i tak dalej... I w tym wszystkim na okrasę jakiś motocykl... Pomieszanie z poplątaniem i po wyjściu właściwie nie wiedziałam, co to za muzeum i czy coś mi się tam podobało...




     Samo Wellington wygląda na bardzo zadbane miasto. Jest trochę wyższych biurowców, ale przeważa średnia i niska zabudowa. Kilka bardzo ładnie odnowionych budynków z dawnych lat tworzy atmosferę miejsca.



     Interesująca jest Cuba Street z licznymi barami, pubami, klubami nocnymi, teatrami i sklepami. Ma dosyć angielski klimat i najlepiej można jej posmakować zapewne późnym wieczorem. Tymczasem skusiliśmy się tu na przepyszne "fish&chips" serwowane tradycyjnie zawinięte w gazetę.
     Ogród Botaniczny o tej porze roku nie jest zbyt kolorowy, ale przy wejściu do niego znajduje się inna atrakcja tego miasta. Kolejka szynowa wozi ludzi swoimi czerwonymi wagonikami od lat, a z jej górnej stacji można podziwiać widok na miasto.


     Połaziliśmy kilka godzin po Wellington, ale musimy przyznać, że Auckland podobało nam się o wiele bardziej.

     Kolejny dzień krążyliśmy po okolicy. Wyruszyliśmy na kilka pieszych szlaków, aby podziwiać znowu, co stworzyła natura. I człowiek, aby do niej dotrzeć ...



     W rejonie Hutt Valley są piękne krajobrazy, które wykorzystano jako plenery do "Władcy Pierścieni". Można je zobaczyć w scenach z Rivendell, Helmowego Jaru i Minas Tirith i rzeki Anduin. Las jest rzeczywiście baśniowy i na 100% mieszkają w nim elfy ;-)




     Górska rzeka ma tak czystą wodę, że żyją tutaj pstrągi, a kamyczki na dnie można liczyć stojąc na wysokim moście.


     A ten pan wam kogoś przypomina? Kupując wycieczkę po filmowych miejscach za niecałe 100$ NZ od osoby można przebrać się w taki strój i zostać uwiecznionym na zdjęciu. My uwieczniliśmy za darmo kogoś, kto akurat wcielił się w Legolasa i pozował przy filmowym drzewie w Rivendell.


     Kaczki z górskiego potoku patrzyły na to z niedowierzaniem i kwakały po swojemu w wodnej loży szyderców. Nie do końca je zrozumieliśmy, ale ich chytre miny nie wróżą pozytywnych komentarzy. Czyżby dzisiejszy Legolas im się nie spodobał?


     Nam tutejsze plenery bardzo się podobały, chociaż efekty komputerowe w filmie zdziałały cuda i czasem trudno rozpoznać, że to właśnie w tym miejscu kręcono konkretne ujęcie. Niemniej jednak przyroda Nowej Zelandii pozostaje dla nas numerem jeden pośród tutejszych atrakcji.

     Kiedy ja piszę posta (a wbrew pozorom zajmuje to dłuższą chwilę) Grześ wynajduje sobie różne zajęcia, aby się w tym czasie zbytnio nie nudzić. Dzisiaj planował kolejny etap naszej podróży i wyklikał na GPSie taką ciekawostkę – w linii prostej jesteśmy od domu 17916 km!

1 komentarz:

  1. Pozdrowienia dla Was, Nowej Zelandii i uroczych KACZEK...
    Michał (z 17916. kilometra!)

    OdpowiedzUsuń