piątek, 27 kwietnia 2012

Opera, nie mydlana

     Nasz mały, biały domek na czterech kołach dzielnie służył nam przez ostatnie tygodnie. W podziękowaniu wypucowaliśmy go dokładnie, pocałowaliśmy w kierownicę i oddaliśmy z łezką w oku ...
     Zostawiliśmy sobie 10$ NZ na transport miejski, aby wrócić z wypożyczalni na ostatni nocleg na kempingu. W autobusie okazało się, że dwa bilety w interesującym nas kierunku kosztują 15$ NZ! Nie chcąc wybierać już gotówki z bankomatu postanowiliśmy przejść tą drogę. Niespełna 10 km marszu dało nam szeroki pogląd na tutejsze osiedla domków ;-) Bardzo zadbane, czyste i ukwiecone ...
     Poranne pakowanie plecaków jakoś nam nie szło. Powód – nie chciało nam się absolutnie opuszczać Nowej Zelandii. Czuliśmy się tu nadzwyczaj świetnie. Nie mamy pojęcia jak żyje się tu na co dzień, ale chętnie byśmy to sprawdzili ;-)))
     Tymczasem przyszedł czas na kolejny lot. Bilety mieliśmy w kieszeni już przed przylotem do Nowej Zelandii, do której można wjechać tylko z wykupionym biletem powrotnym lub na kontynuację podróży. Mimo tego faktu nasza ciekawość kolejnego miejsca wcale nie zmalała. Tak ogromny kraj na pewno odkryje przed nami wiele ciekawych miejsc. Podniebna podróż upłynęła szybko i bez niespodzianek. Po około 3,5 godziny lotu wylądowaliśmy w Sydney w Australii.
     Szybkie rozeznanie na lotnisku i wyjechaliśmy z niego kolejką miejską do dzielnicy Kings Cross, w której mieliśmy jedyny namiar na jakikolwiek nocleg. Niestety nie było tam wolnych miejsc, ale okazało się, że to chyba najbardziej urodzajna w noclegownie dzielnica Sydney i możemy wybierać w pokojach jak w ulęgałkach. Najniższe ceny nie należały do niskich w naszym tego słowa znaczeniu, ale tak to tu wygląda. Znaleźliśmy jednak coś przyzwoitego i to w zasięgu buta do jednego z najbardziej znanych budynków na świecie. Operę w Sydney trudno pomylić z czymś innym.


     Sąsiaduje ona z Królewskim Ogrodem Botanicznym, który jest oazą niesamowitej flory i fauny w granicach tego wielkiego miasta.


     Widok z parku na Sydney Opera House i Sydney Harbour Bridge podziwiają nawet zafascynowane ich pięknem ptaszyska ;-)



     Na powitanie przyleciały do nas wielkie, białe papugi z żółtym czubem na głowie. Chociaż wdzięczyły się do obiektywu, to na ramię Grzesia nie chciały wejść i głośno go za próbę spoufalenia się skrzyczały ;-)



     Poniższe "kuraki" łaziły po trawie i z ogromną precyzją wydłubywały z ziemi dłuuugim dziobem robaczkową kolację.


     Mnie nie można było oderwać od drzewa butelkowego, które zawsze chciałam zobaczyć na żywo. Kolejne marzenie spełnione ;-)


     W Nowej Zelandii bodajże największym niebezpieczeństwem dla nas były muszki sandfly ;-) Za to w Australii ta lista mocno się wydłuża i trzeba będzie się mieć na baczności. To ta mniej przyjemna strona podróżowania ...


     Dotarliśmy oczywiście do samej Opery ...


     ... aby podziwiać ją w ogóle i w szczególe. W świetle zachodzącego słońca wygląda naprawdę czarująco.



     
     Częściowo obstawiona była rusztowaniami, co nie zachęcało do fotografowania. Ale widok na miasto i słynny most jest z jej okolicy niesamowity.




     A z drugiej strony mostu wszystko podane razem jak na tacy - tylko podziwiać. Pierwsze dni w Australii zaliczamy do udanych ;-)

2 komentarze:

  1. No, szkoda Nowej Zelandii. Ale u Was zmiany - to reguła! Może będzie przynajmniej cieplej, zawsze to bliżej północy!
    Pozdrowienia dla Was i Australii!
    Michał

    OdpowiedzUsuń