poniedziałek, 19 marca 2012

A gdzie jest "trzynasty"?

     Tylko jedna osoba pomyślała niestandardowo i prawidłowo odpowiedziała na nasze pytanie. Ponownie jest to Gosia z Bełchatowa, której serdecznie gratulujemy!
     Amerykę Południową odpuściliśmy z bólem, ale ceny biletów lotniczych stamtąd są kilka razy droższe, niż cena przelotu, który udało nam się wyklikać z dnia na dzień. Rozsądek zwyciężył, a Ameryka Południowa nie zając – nie ucieknie ;-)


     Z Panama City polecieliśmy najpierw do Los Angeles w USA, gdzie za kilka godzin mieliśmy przesiadkę.


     Złożyło się tym bardziej idealnie, że to był ostatni dzień, na który mieliśmy pozwolenie wjazdu do Stanów. Dzięki temu załatwiliśmy sprawę nieszczęsnych karteczek, których nie zabrano nam przy wjeździe do Meksyku. Kolejna korzyść z podjętej decyzji ;-)


     Dalej mieliśmy lecieć innymi liniami lotniczymi, więc na wszelki wypadek podeszliśmy zapytać, czy aby na pewno wszystko w porządku z naszymi biletami. Z biletami tak, ale okazało się, że przed wejściem do samolotu musimy mieć również załatwioną wizę do kraju, do którego wykupiliśmy następny bilet. Podobnie jak przy wjeździe do Panamy, również tutaj wymagany jest bilet powrotny lub na kontynuację podróży. Wizę mieliśmy załatwić przez internet po wylądowaniu, bo tak jest prościej i za darmo na trzy miesiące. No ale nakazują ją mieć teraz, internet na lotnisku nie działa, musimy więc wykupić wizę w linii lotniczej, z której odlatujemy. Okazuje się, że nie mogą nam tego zrobić, bo polskie dane nie przechodzą w ich formularzu komputerowym. Owszem, Polska jest w Unii Europejskiej, ale poza nią wszędzie funkcjonujemy na zupełnie innych prawach. Również w samolocie wypełnialiśmy całkiem inne formularze niż reszta Europejczyków. Trochę to wszystko śmierdzi, no bo są Europejczycy i europejczycy ... Eeechh ...
     Panie wydzwoniły po wszystkich świętych, co mają z nami zrobić i jak nas wpuścić na pokład bez wizy. Wymyślono, że udostępnią nam służbowy internet, abyśmy mogli złożyć podania o wizę tak, jak wcześniej planowaliśy. Oni zadzwonią gdzie trzeba i dostaniemy wizy od ręki (normalnie czeka się kilka dni, ale wtedy przepadłby nam lot). Tak zrobiliśmy i po paru minutach zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami darmowych wiz jednorocznych do ... wszystko w swoim czasie ;-) Dobrze, że mieliśmy kilka godzin do odlotu i był czas na załatwienie tych wszystkich bzdurnych formalności. Po raz kolejny – mamy więcej szczęścia niż rozumu.
     Po wejściu do samolotu troszkę nas zamurowało. Tak luksusowych warunków za takie pieniądze się nie spodziewaliśmy. Super wygodne fotele, monitor+słuchawki dla każdego, poduszka, koc, pyszne i estetycznie podane jedzenie, napojów do wyboru do koloru o każdej porze, cały czas czyste toalety. Do tego liczna grupa przesympatycznych stewardes. Trzynaście godzin lotu upłynęło w naprawdę świetnej atmosferze.
     Jest tylko jeden mały minus tego przelotu. Nie mogliśmy uczcić w powietrzu pół roku naszej podróży. Ponieważ przekroczyliśy równik i linię zmiany daty, to 13 marca rozpłynął nam się gdzieś między jedną chmurką a drugą. Tak, tak! Pół roku! Drugą połowę zaczynamy w Auckland w Nowej Zelandii ;-)
     Odprawa na lotnisku trwała dosyć długo, gdyż bardzo dbają tu o ekologię i zachowanie pierwotnego środowiska. Sprawdzają więc nawet, czy ma się czyste buty, czy trzeba delikwenta zneutralizować. Wszystko jednak z uśmiechem i fajnym poczuciem humoru. No i znowu po angielsku, więc czujemy się pewniej.


     Po smrodach i niedogodnościach pobytu w Ameryce Centralnej przeskok cywilizacyjny jest tu tym bardziej widoczny. Niestety również przeskok finansowy, no ale jakoś trzeba będzie to ogarnąć. Może w końcu zrzucimy kilogramy, które przybyły nam na ceratkowo-straganowym wikcie ;-)
     Wieża jest najbardziej charakterystycznym punktem Auckland. Wiedzieliśmy, że naprowadzi to kogoś na dobry trop konkursowy ...


     Auckland jest nowoczesnym miastem portowym. Spodobało nam się tu od pierwszej chwili, zobaczymy jak będzie dalej ...



     Jakby było mało naszej radości z pobytu tutaj, to okazało się, że właśnie odbywa się w Auckland półmetek Volvo Ocean Race. Są to najbardziej prestiżowe i jednocześnie najtrudniejsze regaty dookoła świata. W kość dostają członkowie załóg, jak i jachty biorące udział w wyścigu. W tym roku płynie ich sześć i robią przeogromne wrażenie, nawet kiedy stoją grzecznie w porcie.



     Tym sposobem spełniło się nieoczekiwanie i niezaplanowanie kolejne marzenie Grzesia.



     Oczywiście ilość i różnorodnośc imprez towarzyszących pozwala każdemu znaleźć coś dla siebie. Ot, choćby gorące rytmy ukryte za kolorowymi piórami. Panie proszą (a raczej – kuszą) panów ;-)


     Spora różnica czasu i jeszcze większa przepaść wszelaka pomiędzy Ameryką Centralną a Nową Zelandią zmusiły nas do krótkiej aklimatyzacji. Czas więc na regenerację ;-)

1 komentarz:

  1. NO, ALE NUMER!!!
    A ja myślałem, że zahaczycie o Przylądek Horn...
    Ale czytałem, że Nowa Zelandia jest cudna! Powodzenia!
    Michał

    OdpowiedzUsuń