poniedziałek, 24 października 2011

Superior-Escanaba

     Okazało się, że wczorajszy, cudem znaleziony hotel jest tuż przy interesującej nas wylotówce i musimy tylko trochę podejść na lepsze miejsce do łapania okazji. 
     Trochę szkoda, że nie zwiedzimy Duluth, ale okazało się tak zatłoczone i drogie, że musimy odpuścić. A to tutaj właśnie urodził się Bob Dylan, TEN Bob Dylan. Duluth troszkę przypomina nam Newport na wschodnim wybrzeżu - niezliczone mariny w zatoczkach Jeziora Superior, jachty bogatych i baaardzo bogatych ludzi oraz rezydencje bardzo duuużych rozmiarów. Taki "domek" wygląda tutaj trochę biednie.


     Pierwsza zatrzymała się dziś czarnoskóra kobitka z dwójką dzieci. Wzięła dzieciaki na przejażdżkę, bo nudzili się wszyscy w domu, a pogoda taka ładna (tutaj na spacery się jeździ najwidoczniej). No i jak nas zobaczyła, to pomyślała, że zamiast kręcić się bez sensu po mieście, podwiezie nas kawałek za miasto. Tam powinniśmy coś łatwiej złapać.
     Rzeczywiście miejsce o wiele lepsze. Znowu zatrzymała się kobitka. Bardzo sympatyczna, rozgadana. Jechała do Ashland, ok. 65 mil. Szybko i w miłej atmosferze minął nam ten kawałek drogi. Oczywiście pani wywiozła nas za Ashland na wylotówkę, bo przecież na pewno mamy bardzo ciężkie plecaki. No fakt ;-)
     Tutaj też długo nie staliśmy. Podjechał facet czerwonym pick-upem. Właściwie samochód dwuosobowy i z tyłu paka do przewozu ciężkich rupieci. Ale dla chcącego nic trudnego. Plecaki wrzuciliśmy na pakę, sami upchnęliśmy się w trójkę z przodu i jedziemy. Pan miał na sobie wojskową kurtkę z emblematem armii amerykańskiej na plecach. Okazało się, że jest emerytowanym żołnierzem. Był na misjach w Afganistanie i Iraku. Szramy na jego twarzy sugerowały, że raczej brał tam czynny udział... Pan wysadził nas kilkanaście mil dalej, obok kasyna pośrodku lasów. On mieszka już niedaleko, a z kasyna wraca dużo ludzi i powinniśmy szybko coś zatrzymać. Poza tym jest stacja benzynowa i możemy sobie kupić kawę albo coś... 
     Kupiliśmy kawę, stoimy i czekamy... Nie minęło 20 minut, jak zatrzymał się srebrny jeep. Ale chwila - tego pana to my już znamy! Nasz dzielny żołnierz opowiedział w domu, że podwoził dwoje autostopowiczów z Polski. Żona (Indianka) stwierdziła, że chętnie zobaczy, jak wyglądają "autostopowicze z Polski" i że może jeszcze nic nie złapaliśmy. Szybko więc przesiedli się do większego, wieloosobowego samochodu i przyjechali, aby zawieźć nas do następnego miasteczka Ironwood. No kto by się spodziewał??? A że dobrze im się z nami jechało, to zawieźli nas do jeszcze następnego miasteczka Bessemer. W sumie ok. 50 mil, czyli jakieś 80km! Tutaj odległości mają zupełnie inny wymiar...
     Niestety w Bessemer utknęliśmy. Nikt nie chciał się zatrzymać, zaczęło robić się późno i trzeba było rozejrzeć się za noclegiem. Bessemer to raczej większa wioska - dwa małe motele i oba zarezerwowane  (przecież jest weekend). Skoro nikt nie chce nas zabrać na wschód, to spróbujemy cofnąć się kilka mil na zachód, do Ironwood. Widzieliśmy tam wcześniej parę  moteli, więc powinno być łatwiej i taniej. Byleby nas tam ktoś podwiózł... Zlitowała się nad nami lokalna młodzież. Kręcą się z nudów samochodem po okolicy i widzieli nas wcześniej na drugim końcu miasteczka, jak próbowaliśmy pojechać na wschód. Próbowaliśmy - dobrze powiedziane ;-) Teraz chcemy znaleźć nocleg. Młodzież chciała nas komfortowo ugościć i podwieźli nas do prawdopodobnie najdroższego motelu w Ironwood. Na szczęście zagęszczenie moteli w okolicy było duże i niedużym nakładem dreptania od motelu do motelu udało nam się znaleźć coś w sam raz dla nas. Motel należał do ulubionej przez nas sieci hotelarskiej "Najtańszy" ;-)
     
     W nocy trochę popadało, ale na szczęście poranek już suchy, chociaż pochmurny. Czas kontynuować naszą podróż na wschód. Niedziela, więc może być trudno, bo ruch niewielki i głównie lokalny. Znajdujemy miejscóweczkę przy "nakryciu głowy" adekwatnym do warunków atmosferycznych.


     W miarę szybko zatrzymują się państwo, którzy podwiozą nas kilka mil, do ostatniego miasteczka przed "wielkim nic". Tam kończy się ruch lokalny i może ktoś będzie jechał na dłuższą trasę. Mamy nadzieję, że nie będzie powtórki z wczoraj... 
     Stajemy przy ostatnim domu w miejscowości. Dalej już tylko lasy przez baaardzo wiele mil, czyli "wielkie nic". Robi się chłodno, ale dobrze, że nie pada deszcz. Pan z niebieskiego pick-upa jedzie niedaleko i sam stwierdza, że lepiej abyśmy zostali łapać stopa w mieście, niż ma nas wysadzić w środku "niczego". No to łapiemy dalej. 
     Zabiera nas młody chłopak. Wraca z pracy do domu. Pracuje na polach naftowych w Północnej Dakocie, a mieszka w Michigan. Dwa tygodnie jest w pracy, jedzie 14 godzin do domu (żony i dwójki synów), ma tydzień wolnego i znowu jedzie 14 godzin do pracy. Z zarobków jest zadowolony, ale raczej nie można mu zazdrościć systemu pracy i odległości, które musi tak często pokonywać. No ale nie tylko w Polsce trudno o dobrze płatną robotę. Chłopaka bardzo zafascynowała opowieść o naszej podróży i był bardzo szczęśliwy, że mógł nas podwieźć tak daleko. Jeszcze z drogi wydzwaniał podekscytowany do żony z informacją, że wiezie dwójkę autostopowiczów z Polski i że jesteśmy wariatami, bo będziemy przez rok jeździć po świecie... Tak bardzo zdziwił się, że mamy w Polsce żubry  i wódkę z trawą żubrową, że poprosił, abyśmy po powrocie przysłali mu butelkę. Oczywiście obiecaliśmy (i słowa dotrzymamy) wysłać mu butelkę "Żubrówki", co bardzo mu się spodobało ;-)
     Dotarliśmy dziś aż do Escanaba, pokonując prawie 300km. Znakomita część tej trasy wiodła przez "wielkie nic" - lasy zamieszkane zapewne przez mnóstwo dzikiej zwierzyny. Po drodze znowu zmieniliśmy strefę czasową i tym razem "zgubiliśmy" godzinę.
     A na kolację kupiliśmy sobie danie, którego dawno nie jedliśmy, a które bardzo lubimy. Chociaż z mikrofalówki i bez cebulki nie jest aż tak smaczne ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz