czwartek, 13 października 2011

Valerie i Mark

       Tym razem postanowiliśmy przetestować kanadyjski autostop. 
     Z Niagara Falls wyruszyliśmy dosyć niefortunnie, bo w Święto Dziękczynienia. Ruch był niewielki i autka zapakowane rodzinkami. Dwoma samochodami dojechaliśmy ledwie w połowę drogi do Toronto. Resztę pokonaliśmy pociągiem, gdyż zaczęło się już ściemniać. W Toronto (którego nie mieliśmy w planach) rzuciliśmy tylko okiem na oświetloną wieżę transmisyjną CN i zalegliśmy w hostelu.
     Rano wyprawa na obrzeża Toronto (metrem i autobusem) blisko wylotówki na autostradę w kierunku północy. Ruch przeogromny, ale nikt nie chce się zatrzymać. Słońce piecze, 28 stopni, zero cienia... 
      W końcu zatrzymuje się autko. Dwóch młodych chłopaków w czapkach z daszkiem, kijem basebolowym w bagażniku i babcią w żałobie na tylnym siedzeniu. Pochodzili z Armenii. Do tego nasze plecaki i my. "Wyciągnęli" nas tylko z kociokwiku wielkiego miasta na lepsze miejsce do łapania stopa, ale dobre i tyle... Ruch rzeczywiście wielki, fury wszelkiego rodzaju, ale nikogo nie obchodzimy...
   Po długim czasie zatrzymuje się sympatyczny koleś i zabiera nas kilkadziesiąt kilometrów dalej. Wysiadamy przy kolejnym zjeździe i tu niespodzianka. Ledwo zdjęliśmy plecaki, a już mamy dalszy transport. Przesympatyczna Mirelle zapytała najpierw niby żartem, czy nie zrobimy jej krzywdy, a później szybciutko ogarnęła bałagan w samochodzie. Nadrobiła też drogi, abyśmy stanęli na bardziej ruchliwym wyjeździe.Trochę podgoniliśmy czasowo, ale niezbyt długą odległość.
     Miejscówka idealna do stopa - ruchliwe skrzyżowanie, szerokie pobocze. Zatrzymuje się mocno starsze małżeństwo, wrzucamy nasze bambetle do bagażnika i równie szybko je wypakowujemy. Okazuje się, że staruszkowie niestety skręcają za chwilę w innym kierunku i zupełnie nam nie po drodze. Niezmiernie im jednak przykro, że nie mogą nam pomóc i przepraszają za to chyba ze trzy razy. Bardzo sympatyczna para.
     Długo, długo nic i wreszcie jest. Pan wraca z pracy do domu i chętnie nas podwiezie ze 40km. Lepsze to niż nic. Upychamy się w zawalonym jakimiś narzędziami autku i zapinamy pasy. Pan nie jedzie przepisowo, do tego pali fajkę za fajką i łapie czapkę w locie, bo przy otwartych oknach trochę mu ją zwiewa na oczy. Jego zęby dawno nie widziały dentysty... Poza tym jest bardzo miły i również podwozi nas na lepszą wylotówkę. Ale chyba dobrze, że nie jechał dalej...
     Zaczyna się robić późno, ruch co raz mniejszy, zadupie jakieś, nic się nie zatrzymuje. Już mamy się zbierać w poszukiwaniu miejsca pod namiot, ale jeszcze może ten jeden samochód spróbujemy... No i zatrzymuje się szeroko uśmiechnięta kobitka. Nie jedzie daleko, ale może nas podwieźć na pole namiotowe. Gadka-szmatka podczas drogi i pani stwierdza, że właściwie to skoro nie mamy noclegu - możemy spać u niej, jesteśmy przecież tacy mili... Córka jest na studiach i pokój jest wolny, a mąż nie będzie miał nic przeciwko. Hmmm? Skoro tak, to czemu nie skorzystać? W drodze do ich domu mijamy się na podjeździe z mężem, który jednak nie jest zachwycony pomysłem żony, ale przecież teraz nas nie wyrzuci ;-) Pani ma na imię Valerie i jest niesamowicie szalona i rozgadana. Sama nie wie, czemu zaproponowała nam nocleg... Nigdy nawet nie zabrała nikogo na stopa, bo to przecież niebezpieczne... Mark - jej mąż - szybko się do nas przekonuje, bo Grześ pomaga mu coś przy komputerze i wszyscy są zadowoleni. Nawet ich pies Ozzy, którego wygłaskałam za wszystkie czasy.
Valerie i Mark mieszkają tuż przy jeziorze i mamy wspaniały widok na jesienną okolicę.




   Ze spaceru z Ozzym przyniosłam trochę kolorowych liści klonowych i zrobiłam z nich różyczki i bukiecik dla Valerie w podziękowaniu.
     Valerie and Mark - THANK YOU VERY MUCH!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz