czwartek, 13 października 2011

Carolyn i Tim

     USA mają Route 66, a Kanada ma autostradę transkanadyjską wschód-zachód. Postanowiliśmy przemierzyć chociaż jej fragment w okolicach Wielkich Jezior. Spora część tej trasy ma na mapie status "drogi atrakcyjnej krajobrazowo", więc piękne widoczki zapewnione.
     Valerie skoro świt pojechała do pracy a Mark ugościł nas śniadaniem i podwiózł do wylotówki. Jednak Port Severn jest malutkim miasteczkiem i ruch tutaj nie istnieje. Przynajmniej nie w interesującą nas stronę. Są za to nietypowe znaki ostrzegawcze.


     Ze zjazdu przechodzimy więc na główną autostradę (choć to niedozwolone), aby zwiększyć szanse złapania transportu. Ruch średni, ale po dwóch godzinach zatrzymuje się dwóch starszych panów. Jadą połowić sobie ryby. Mieli jechać inną drogą, ale skoro my chcemy jechać do Sudbury, to oni chętnie zmienią swoje plany i pojadą przez Sudbury. Jesteśmy wdzięczni, bo za jednym zamachem pokonamy prawie 200km.
Widoki rzeczywiście cudowne. Multikolorowa jesień już w pełni, wąziutkie jeziorka i rzeczki dookoła, nieliczne zabudowania po drodze. Niestety (dla nas) panowie mają zdrowe pęcherze i nie mamy żadnego postoju na zrobienie fotek. No ale coś za coś... Droga minęła szybko i bezpiecznie.
     Sudbury jest dużym miastem (158tys. mieszkańców) i nie zamierzamy tam zostawać. Krótki popasik i wychodzimy na zjazd na drogę 17 na zachód. Duże miasto, duże fury i duży brak zainteresowania autostopowiczami. Czas powrotu uczniów do domu i mnóstwo żółtych autobusów przejeżdża obok nas. Nagle z jednego z nich leci w naszą stronę jakiś pakuneczek. Okazuje się, że dzieciaki rzuciły nam kanapki ze śniadania zapakowane w torebkę strunową. Hmmm? Albo już tak marnie wyglądamy i chcieli nas dożywić, albo intencje były zupełnie inne... Nie wnikamy... Sprawdzamy zawartość bułeczek i komisyjnie stwierdzamy, że będą idealne na kolację ;-)
     Kolejne dwie godziny i zabieramy się ze starszym małżeństwem. Podwiozą nas kilkadziesiąt kilometrów, a później skręcają w lewo. Mieszkają w Gore Bay na wyspie Manitoulin. Mówią, że na wyspie jest więcej jeleni niż ludzi. W trakcie drogi wydzwaniają do znajomych hotelarzy, aby zapewnić nam tani nocleg. Niestety wszystkie miejsca zajęte. Wysiadamy w Espanioli i odbijamy się od przepełnionych hoteli (w ilości dwóch sztuk). Robi się późno, ale musimy złapać stopa, aby dotrzeć do innego miasteczka i tam poszukać  noclegu.
     Mimo szarówki dookoła w miarę szybko zatrzymuje się samochód. Małżeństwo mniej więcej w naszym wieku. Jadą do najbliższego miasteczka - Massey, gdzie mieszkają. Są tam hotele (też dwa), więc jest szansa na nocleg. Pola namiotowe już z reguły pozamykane, bo jest po sezonie.



     Podczas drogi standardowa rozmowa: skąd, dokąd, po co, co robimy, gdzie dalej jedziemy... Bardzo sympatyczna para. Podwożą nas pod hotel i do widzenia. Nie zdążyliśmy jednak wytargować zniżki na nocleg, a tu nasza znajoma para zawraca pod hotel. Jeśli mamy ochotę spędzić u nich dzisiejszą noc, to bardzo serdecznie nas zapraszają. Mieszkają trochę na odludziu, ale jutro oczywiście podwiozą nas do głównej drogi, abyśmy mogli kontynuować naszą podróż autostopem. Tego się nie spodziewaliśmy - dwie noce pod rząd u lokalesów poznanych chwilę wcześniej. To jest najfajniejsze w takim podróżowaniu...
    Oczywiście ponownie korzystamy z okazji. Carolyn i Tim mają farmę kurczaków w innej części Kanady, a tutaj mieszkają i mają małą stadninę koni - Carolyn startuje nawet w jakichś zawodach jeździeckich. Ich dom jest rzeczywiście na zadupiu i to chyba ostatnia farma w mieście. Nawet nie myśleliśmy o tak luksusowym noclegu. Ich kuchnia i przedpokój są wielkości naszego mieszkanka, a wszystko bardzo gustownie urządzone. Mają trzy córki, z których dwie już na studiach. Rozmawiamy jeszcze z godzinkę przy kolacji. Tim opowiada, że w Massey mieszka jakiś radziecki hokeista, który za czasów ZSRR przyjechał do Kanady jako zawodnik, dał nogę z drużyny hokejowej i mieszka sobie szczęśliwie w kraju klonowego liścia. Ot - ludzkie życiorysy...
     Rano czekają na nas przepyszne ichniejsze naleśniki z borówkami i syropem klonowym robionym przez Tima oraz smażony bekon i sok ze świeżych pomarańczy. Śniadanko jak marzenie! Carolyn ma umówioną wizytę u fryzjera, a Tim podwozi nas do drogi nr 17...
     Carolyn and Tim - WE ARE TRULY GRATEFUL ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz