środa, 26 października 2011

Malczewski

     Cudna dziś pogoda – błękitne niebo, malutkie obłoczki tylko dodają mu uroku. Ciepło jak na tę porę roku. Zapowiada się dobry dzień! Co prawda musimy przejść z plecakami na drugi koniec miasta, ale przy takiej pogodzie to sama przyjemność. Owszem – byłaby, ale okazało się, że trzeba iść z buta ponad 5km. Daliśmy radę. Nie narzekajmy – dobrze, że pogoda dopisuje. Przecież mógł już padać śnieg...
    Escanaba to nie metropolia, ale na tyle duże miasto, że ludzie są bardziej anonimowi i nie zwracają uwagi na innych. Na przykład na stojących przy drodze autostopowiczów. Trochę czasu upłynęło, zanim zatrzymał się jakiś samochód. Pan widział nas wcześniej, kiedy zawoził syna do szkoły.Teraz wraca z miasta, a my jeszcze stoimy. Podrzuci nas więc przynajmniej za miasto – może tam będzie łatwiej. Dobre i tyle.
     Stąd zabieramy się białym pick-upem jakieś 60 mil dalej. Po zdawkowej wymianie informacji kierowca podgłaśnia radio, czyli nie chce mu się z nami gadać. W sumie nawet dobrze, bo jacyś niedospani jesteśmy dzisiaj i chętnie się zdrzemniemy po drodze. Wysiadamy na stacji benzynowej przy wylotówce z kolejnego miasta.
   Siusiu, przegryzka i dalej w drogę. Tylko nie bardzo jest z kim. Ruch duży, ale jesteśmy chyba przezroczyści. Niektórzy udają, że nas nie widzą, ale ukradkiem zezują w naszą stronę. Czujemy się trochę jak smok wawelski – jest atrakcją, ale dzieci się go boją i lepiej zbyt blisko nie podchodzić. No cóż – autostop w Stanach raczej nie jest popularną formą przemieszczania się. Tutaj każdy ma samochód. A my albo jesteśmy baaardzo biedni, skoro go nie mamy, albo coś innego jest z nami nie tak. Ameryka...
     W końcu zatrzymał się poczciwy chłopaczyna jadący bardzo stuningowanym pick-upem. Jedzie tylko do następnego miasteczka, ale może przynajmniej wyrwiemy się z tej czarnej dziury... Po drodze okazało się, że następne miasteczko jest tylko 6 mil dalej. W dodatku koleś skręcił jakimś skrótem i zjechał z autostrady. Co prawda podwiózł nas w miasteczku dalej niż jego miejsce docelowe, ale musieliśmy znowu z buta dymać na wylotówkę ok.1,5 mili. A mamy już dzisiaj serdecznie dość łażenia z tymi ciężarami. Co zrobić? Chciał chłopak dobrze, ale pewnie nigdy nie jeździł stopem i trochę nie przemyślał dobrego uczynku. Wyświadczył nam niedźwiedzią przysługę. Wiemy jednak, że zrobił to z dobrego serca i nie chciał nam utrudnić życia. Trudno!
    Wylotówka z tego dziwnego miasteczka zaprowadziła nas na środek autostrady. To chyba najgorsze miejsce do łapania stopa. Wszyscy rozpędzeni i nikt nawet nie pomyśli, aby się zatrzymać. Trafił się jeden facet, ale jedzie tylko kilka mil. O NIE! Dzisiaj już podziękujemy za krótkie podwózki. Jakoś nie wychodzą nam na zdrowie. Albo pojedziemy daleko, albo wcale!
    Po długim namyśle zatrzymał się ktoś osobowym fordem. Stanął z 30 metrów od nas i ani myśli cofnąć. Oni nie potrafią tutaj cofać samochodem, o czym przekonaliśmy się już dawno temu. Mają ten bieg w swoich automatycznych skrzyniach, ale go nie używają i już. Nie wnikamy. Grześ pobiegł więc zapytać, czy jadą dalej, czy może znowu tylko kilka mil. Nie będziemy się zrywać z plecakami do każdego samochodu, lepiej najpierw dopytać. Pan rzeczywiście jechał do naszego docelowego miasta, ale ochrzanił Grzesia, że jak już się zatrzymał, to nie będzie na nas czekał godzinę, zanim przyniesiemy plecaki. Ale nadal cofnąć nie raczył, a przecież byłoby szybciej... Mało miło, ale nie mamy co wybrzydzać przy tej częstotliwości zatrzymujących się pojazdów. Trzeba jechać. Jeden plecak ledwo wszedł do zawalonego wszelkimi przydasiami bagażnika. Na tylnym siedzeniu trzy piłki do koszykówki, turystyczna lodówka, jakieś ciuchy i pełno śmieci na podłodze. Musiałam to ogarnąć, aby w ogóle włożyć nogę do samochodu. Do tego my dwoje, jeden duży plecak i jeden mały z jedzeniem. Super!!! Kierowca wygląda jak brat bliźniak Dannego Trejo, czyli lekko przeraża. Jego czarnoskóry pasażer też nie grzeszy urodą, ale to tylko 45 mil drogi. Wytrzymamy. Kierowca pyta, skąd jesteśmy, bo Grześ wygląda mu na Meksykanina, a ja na białą kobietę. Hmmm... Tego jeszcze nie przerabialiśmy... Przynajmniej połowa się zgadza. Zdziwiony, że zabrał Polaków nieco łagodnieje i zaczyna jakoś normalnie rozmawiać. Okazało się, że jest rodowitym Indianinem. Z Polaków kojarzy tylko Jana Pawła II. Nigdy nie słyszał polskiego języka i prosi o przetłumaczenie kilku angielskich zdań na polski, aby usłyszeć to na żywo. Suma sumarum robi się bardzo sympatycznie. Czarnoskóry kolega wydźwania nawet do hoteli, aby zorganizować nam nocleg. Indianin życzy nam na odchodne wszystkiego dobrego i szczęśliwej podróży. Jest bardzo uradowany, że mógł nas poznać. My w sumie też cieszymy się z tego spotkania.
    Wysiadamy przed hotelem, ale ten nie przypada nam do gustu. Poza tym biorą opłatę za "darmowy" internet. Po drugiej stronie ulicy jest MC Donald's, więc odpoczniemy chwilę przy taniej kawie i skorzystamy z darmowego internetu w poszukiwaniu noclegu. W MC Donalds'ie budzimy spore zainteresowanie. Kilka osób nas zagaduje, naszych plecaków nie da się nie zauważyć. Motel namierzony. Przy wyjściu zagaduje nas jeszcze jeden facet. Krótka gadka i idziemy. Ze zmęczenia poszliśmy w drugą stronę, ale szybko się zorientowaliśmy i zawracamy. Znowu przechodzimy koło Mikdano (jak niektórzy to tutaj wymawiają). Jakieś 200 metrów dalej słyszymy, jak ktoś kogoś woła. Odwracamy się, a to nasz ostatni rozmówca z MC Donald'sa biegnie w naszym kierunku. Pyta, czy mamy gdzie nocować, bo jeśli nie to on mieszka niedaleko i bardzo nas zaprasza do siebie. Jesteśmy tak padnięci, że właściwie od razu się zgadzamy. Starszy facet, więc chyba nie będzie groźny. I o dziwo przyszedł do knajpy na własnych nogach, a nie przyjechał samochodem. To się tu nie zdarza.
   Mieszkanko przestronne, czyste. Coś w rodzaju naszych bloków, chociaż o wiele ładniej zagospodarowane. Pan jest emerytowanym żołnierzem, zapalonym myśliwym i wędkarzem. Ma w lodówce trochę dziczyzny i zrobi nam kolację. Ale ponieważ mieszka sam ma tylko jeden talerz. Oddał go dla mnie, a panowie jedli z plastikowych miseczek po mrożonkach. Jeleń z warzywami i pieczywem czosnkowym smakował wyśmienicie, palce lizać. Dziadek naszego gospodarza przyjechał tu z Polski, a on nazywa się Thomas Malczewski. Nie mówi po polsku, ale jest przeszczęśliwy, że może nas ugościć i z kimś porozmawiać. Po powrocie z Wietnamu gnębi go jakaś choroba - nie może spać, ma problemy z pamięcią i nerwami... Rozmawiał by pewnie z Grzesiem do rana, ale dzisiaj jesteśmy wyjątkowo zmęczeni i o jedenastej uciekamy spać.
     Bardzo dłuuugi dzień za nami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz