sobota, 22 października 2011

Nipigon-Superior

     Z Tashą pożegnaliśmy się przy śniadaniu, ponieważ właśnie wyjeżdżała do pracy. My mamy się na spokojnie ogarnąć, niespiesznie wypić kawkę przed podróżą i klucze zostawić w drzwiach. Nie wiem, czy sami bylibyśmy w stanie tak zostawić obcym ludziom cały dobytek i pojechać spokojnie do pracy? Polska mentalność jednak odbiega od tutejszej...
     Znowu udało nam się złapać ciężarówkę i to prosto do Thunder Bay (ok.110km). Pan kierowca jest od tygodnia w trasie i aby się nie czuć osamotnionym - wozi ze sobą uroczego pieska podróżnika. Ten jednak nie lubi obcych i całą drogę siedzimy w bezpiecznej odległości od siebie. 
     Wysiadamy na środku autostrady. Mieliśmy wjechać do Thunder Bay, ale skoro jesteśmy już na pasującej nam wylotówce i pogoda dopisuje, to decydujemy się jechać dalej. Na autostradzie jednak łapać stopa nie wolno. Generalnie piesi mają tutaj zakaz wstępu. Ale ponieważ do każdej wylotówki mamy po kilka kilometrów, postanawiamy złamać prawo i liczyć na nasze szczęście. Oczywiście jest tu też zakaz zatrzymywania się dla samochodów, a tu raczej przestrzegają przepisów. Poza tym to droga w kierunku granicy ze Stanami i pewnie nikt nie chce sobie narobić kłopotów przez "niewiadomojakich" autostopowiczów. Stoimy i nic. Zjedliśmy brzoskwinie, zjedliśmy banany i zabieramy się za batoniki... gdy podjeżdża srebrny Chevrolet Impala. Nasza radość trwa mgnienie oka, gdyż za kierownicą siedzi... policjant. 
    No to "Houston - mamy problem!" Grześ dzielnie odpowiada na wszystkie pytania: kto, skąd, dokąd, u kogo, do kogo, po co, a czemu... Paszporty, wizy, cuda... Że tu nie wolno stać wiemy i bardzo przepraszamy, ale tu nas wysadzili, wszędzie daleko no i w ogóle wilki jakieś... Wszystko grzecznie, kulturalnie i z humorem z obu stron. Na koniec pan policjant stwierdza, że on patroluje ten odcinek autostrady i chętnie nas podwiezie do samego przejścia granicznego. My nie będziemy stwarzali zagrożenia na autostradzie, a on będzie pewny, że ma spokój na swoim odcinku. Kto by pomyślał - rządowa podwózka nam się trafiła ;-) I to nie jakiś tam kawałeczek, ale ok. 60km! Sprawdza jeszcze nasze dane przez radio - no i wszyscy zadowoleni! A pan policjant miał wyjątkowo dobry humor, bo pogoda wyśmienita, na weekend jedzie (właściwie leci hydroplanem) na ryby i żadni autostopowicze nie będą mu się już tu pałętać ;-)
     Wysiadamy na samym przejściu granicznym. Do kraju klonowego liścia będziemy jeszcze chcieli kiedyś wrócić... Przez chwilę jedną nogą w Kanadzie, drugą znowu w USA.


     Amerykańscy panowie celnicy mocno zdziwieni przybyszami bez samochodu wychodzą nam na przeciw, abyśmy przypadkiem nie ominęli kontroli. Standardowa seria nie zawsze inteligentnych pytań (np. Czy nie jesteśmy terrorystami?), prześwietlenie bagaży (wyraz twarzy pana celnika dźwigającego nasze plecaki do prześwietlenia - bezcenny), odciski palców, zdjęcie i w końcu - "Welcome to United States!" Tym razem wjechaliśmy do stanu Minnesota.


    Szybka wymiana resztek dolarów kanadyjskich na amerykańskie i zajęcie pozycji startowej. Co prawda przybyła nam jedna godzina, bo zmieniła się strefa czasowa i cofamy zegarki o godzinę, ale przez to godzinę wcześniej będzie ciemno. Czas ucieka. Jacyś nieufni ci przygraniczni kierowcy. W końcu zatrzymuje się dwóch chłopaków z Kanady. Oczywiście najpierw muszą posprzątać samochód, abyśmy się zmieścili, ale już się do tego przyzwyczailiśmy. Nie mam pojęcia, czemu oni wszyscy mają taki rozpiździel w tych autach??? Chłopaki jadą na weekend do Minneapolis, więc po drodze do Duluth, gdzie my chcemy dziś zakotwiczyć. Super, bo to jakieś 250km drogi.
    Jedziemy cały czas wzdłuż wybrzeża Jeziora Superior. Widoczki przepiękne i całkiem sporo zabudowań tuż przy brzegu. Mieszkanko z widokiem na taaakie jezioro to musi być coś wspaniałego! Chłopaki pokazują nam, w którym miejscu ma tutaj jeden ze swoich domów Mel Gibson. Trzeba przyznać, że lokalizację wybrał wyśmienitą ;-)
     Do Duluth dojeżdżamy już po ciemku. Chłopaki są naprawdę w porządku - podwiozą nas pod tani motel, który znają. Ku ich zdziwieniu - motel został zburzony, a do drugiego, który znają - nie mogą trafić. No trudno. Dzięki za szczere chęci. Wysiadamy przy głównej ulicy i będziemy sami coś organizować. Przed nimi i tak jeszcze daleka droga do Minneapolis.
     Okazuje się, że hoteli tu mnóstwo, ale wszystko pełne. Dowiadujemy się, że tutaj zawsze takie tłumy i trzeba rezerwować pokój z dużym wyprzedzeniem. No ale skąd mogliśmy wiedzieć? Łapiemy internet przy MC Donalds i próbujemy coś znaleźć w sieci. Też wszystko zarezerwowane. Totalny brak wolnych miejsc. Pierwszy raz nam się tak zdarzyło, żeby nawet w sieci nie było wolnego miejsca. Grześ klika, a ja kręcę się koło plecaków. Nagle ktoś na parkingu opuszcza szybę w samochodzie i zagaduje, czy mamy gdzie spać? Moim łamanym angielskim tłumaczę co i jak. Bardzo mili państwo przejęli się naszą sytuacją i wydzwaniają w poszukiwaniu noclegu. Po kilku telefonach JEST. Daleko stąd, ale oni chętnie nas podwiozą, no bo my przecież bez samochodu. Nawet Grześ jest zdziwiony, że się jakoś dogadałam z nimi. No bo przecież tego, że szczęście nas nie opuszcza - chyba nie muszę pisać... Państwo zawożą nas jakieś 10km dalej do hotelu. Sprawdzają na recepcji, czy aby wszystko w porządku i życzą miłego pobytu w USA. Teraz jesteśmy w stanie Wisconsin, w miasteczku Superior. Dzisiejsza dawka szczęścia wyczerpana do maksimum! Idziemy spać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz