poniedziałek, 6 lutego 2012

To tu jest Tikal

     Z Belize City natychmiast wyjechaliśmy do San Ignacio. Po niespełna trzech godzinach spokojnej drogi dotarliśmy na miejsce. Szukając noclegu trafiliśmy na sympatycznego dredziarza, który zaoferował nam tanie miejsce w hostelu nieopodal. Zobaczyć możemy. W pokojach tak śmierdziało, że nie dało się ich nawet dobrze obejrzeć, nie mówiąc już o spaniu w takich warunkach. Do tego cena wcale nie była atrakcyjna! Za mniejsze pieniądze znaleźliśmy czysty pokój z łazienką i internetem w hotelu. Jak nam jeszcze raz ktoś powie, że hostele dla backpackersów są najtańsze, to go zabijemy śmiechem. Nie raz się przekonaliśmy, że przyzwoity hotel czy motel kosztuje dużo mniej niż zapuszczony pokoik w "klimatycznym" hostelu. Pieprzenie nawiedzonych "podróżników"...
     W San Ignacio mieliśmy polecone do zwiedzenia jaskinie nazywane w skrócie A.T.M. Niestety cena całodniowej wycieczki (nie można tam wchodzić bez przewodnika) okazała się być kosmiczna. 80 dolarów amerykańskich za osobę to chyba lekkie przegięcie. Zwłaszcza, że wszystkie agencje reklamowały się kilkoma tymi samymi zdjęciami, które można znaleźć w internecie. I nic poza tym. Odpuściliśmy bez żalu, zwłaszcza, że na drugi dzień cały czas lało jak z cebra. 
     Za to objedliśmy się w San Ignacio przepysznymi tamales domowej roboty, sprzedawanymi na ulicy. Tym razem była to papka z mączki kukurydzianej nadziewana kawałkami z kurczaka, zawinięta w liście bananowca. Po rozpakowaniu (liści się nie je) pani dodawała cudownie pikantnej cebulki marynowanej z papryczką habanero (najbardziej pikantna i ostra w smaku). Wygląda to może mało apetycznie, ale smakuje wyśmienicie. Wciągnęliśmy po trzy porcje ;-)


     Kolejnego dnia postanowiliśmy opuścić Belize. Poszliśmy na dworzec, aby przedostać się do oddalonej o jakieś 15 km granicy z Gwatemalą. Autobusy tam nie jeżdżą i trzeba wziąć taksówkę. Wczoraj wypytywaliśmy o ceny i dokładnie wiedzieliśmy, za ile można tam dojechać. Kiedy dzisiaj pojawiliśmy się z plecakami ceny dwu- a nawet trzykrotnie wzrosły. Stary numer ;-) Śmialiśmy się tylko z cwaniaków i uparcie szukaliśmy taksówki w obowiązującej cenie. Niechętnie, ale w końcu pan nas zawiózł za kwotę dla tubylców.
     Jeszcze nie wysiedliśmy z taksówki na granicy, a już oblepił ją tłum cinkciarzy z plikami pieniędzy do wymiany. My byliśmy przygotowani na wszelkie opłaty graniczne i nic od panów nie chcieliśmy. A za granicą pewnie będzie bankomat, a jak nie, to będziemy się wtedy martwić. Panowie uśmiali się, że niby jesteśmy nieprzygotowani do wjazdu do Gwatemali i że będziemy do nich zaraz wracać po kasę. Zobaczymy...
     Pierwsze okienko - opłata wyjazdowa z Belize - zapłacone, paragon, kulturka. Drugie okienko - pieczątka wyjazdowa z Belize - podśpiewujący i "tańczący" na krześle celnik szybko się z tym uporał. Przejście przez kolejny tłum cinkciarzy i taksówkarzy, według których w przygranicznym miasteczku nie ma żadnego bankomatu i nie jeżdżą stamtąd autobusy. Aha?! Trzecie okienko - opłata i pieczątka wjazdowa do Gwatemali (znowu przechodzimy na j. hiszpański). Szybko, sprawnie, bez zbędnych formalności i utrudnień. I tak sobie życzymy na kolejnych granicach ;-)
     Tuż za mostem pytamy o bankomat. Owszem, jest, dwie przecznice dalej na stacji benzynowej. A busiki odjeżdżają co kilkanaście minut z tego skrzyżowania. No i proszę! Kto się śmieje ostatni? 
     Jednostką monetarną są tutaj quetzale. Swoją nazwę wzięły od ptaka - kwezala herbowego. Ptak ten był czczony przez Majów i Azteków jako symbol piękna i umiłowania wolności - zamknięty w klatce nie rozmnaża się i niebawem umiera. Widnieje na wszystkich banknotach. Ewenementem w skali światowej jest gwatemalski banknot o nominale 0,5 quetzala, niestety rzadko spotykany.



     Po drodze przyczepił się do nas natrętny taksówkarz, który za wszelką cenę chciał nas namówić na swoje usługi. Trzy razy mu dziękowaliśmy, a ten wracał jak bumerang i jechał za nami jak cień. Trudno się go było pozbyć...
     W końcu wsiedliśmy do busika, utargowawszy wcześniej trochę cenę biletu. Bagaże poszły na dach, a my nawet zajęliśmy wygodne, pierwsze miejsca.


     Kilkanaście kilometrów od granicy skończyła się droga asfaltowa. Na kilka kilometrów - przez dziury, piach i szuter. I tak kończyła się na całej trasie jeszcze kilka razy. A dookoła dżungla i niewielkie wioski. Albo tylko dżungla i pojedynczy człowiek stojący przy drodze, czekający na busika. Jak oni trafiają do domu? Albo pasażerka mówi do kierowcy, żeby się zatrzymał przy następnej palmie, bo tu musi wysiąść. A po drodze same palmy, jak poznać, że to moja palma? No i jeszcze pan kierowca, który przednią szybę okleił w całości ciemną folią przeciwsłoneczną, a później przypomniało mu się, że jednak lepiej coś widzieć. Więc wyciął w tej folii pasek szerokości 20 cm (góra!) i teraz widzi drogę, a w dodatku czuje się jak w czołgu ;-)


     Przy takich atrakcjach czas upłynął nawet szybko. Wszyscy wysiadają w Santa Elena, tylko my i czwórka innych turystów jedziemy 10 minut dalej. Po przejechaniu niedługiej grobli wysiadamy we Flores - miasteczku zlokalizowanym na wyspie pośrodku jeziora Peten Itza. O miasteczku będzie w kolejnym poście...
    Wysepka jest mała, ale znajduje się na niej mnóstwo miejsc noclegowych. Szybko znajdujemy odpowiadający nam pokój. Ponieważ godzina przyzwoita, udaje nam się jeszcze wykupić na jutro wycieczkę do kolejnego miasta Majów.
     Startujemy o piątej rano. Podobno później w dżungli jest zbyt gorąco i najlepiej zwiedzać to miejsce z samego rana. A trzeba tam jechać ponad godzinę. Po 15-20 minutach jazdy busik zatrzymuje się w nocnych ciemnościach pośrodku niczego, kierowca wychodzi i dłubie coś śrubokrętem z prawej strony. Busik stoi nieoświetlony, a pomimo wczesnej godziny ruch spory. Szczęśliwie nikt w nas nie trafia. Remoncik trwa dłuższą chwilę, po czym pan kierowca z zardzewiałą śrubką w dłoni oznajmia, że dalej nie pojedzie i musimy czekać na awaryjnego busa, po którego za chwilę zadzwoni. No to czekamy... W światłach innych samochodów widać wyłaniające się z dżungli sylwetki mężczyzn w kapeluszach i z maczetami w dłoni. Pewnie chłopaki muszą dojść kawałek drogi do pracy...
     Kolejny bus dowozi nas już bez niespodzianek na miejsce. Opłata wejściowa do parku i podział grupy do przewodników hiszpańsko- i anglojęzycznego. Idziemy odkrywać zatopione w gęstej dżungli ruiny Tikal. Wita nas taka oto tablica, która wszystkich rozbawia.


     No cóż? Trzeba będzie więc uważać na spadające małpie odchody ;-)
     Tikal było prawdopodobnie największym ośrodkiem cywilizacji Majów. Powierzchnia całego miasta liczyła ok. 125 km2. 
     Niestety dzisiaj nie chce się łatwo nam pokazać. Gęsta roślinność dżungli i jeszcze gęściejsza mgła utrudniają podziwianie budowli. Tymczasem widać tyle co nic... A z wysokości tej piramidy miał być cudny widok na dżunglę... Nieco zawiedzeni pogodą wsłuchujemy się jednak w odgłosy zielonego świata...




     Opowieści przewodnika to mieszanina informacji, które znamy już z TeotihuacanPalenque i Chichen Itza.  Piramidy w Tikal mają nieco inny kształt - są węższe i smuklejsze.


      Po wejściu na powyższą widać rozmiar i gęstość tutejszych roślin. Widać, czyli pogoda się poprawia ;-)



     Miasto było całkowicie wchłonięte przez dżunglę, a budowle wyglądały jak zarośnięte pagórki. Nawet teraz trudno je znaleźć, gdyż klimat sprzyja szybkiemu zarastaniu mchami i porostami.




     Ciągle towarzyszą nam skaczące po drzewach i hałasujące małpy. Na szczęście oprócz owocowych skorupek z małpiego śniadania nic innego z góry nie spada ;-) Jadąc do parku widzieliśmy też rodzinkę kapibar przechodzącą przez drogę. Pomiędzy liśćmi wypatrzyliśmy też schowanego tukana z wielkim dziobem. Najmniej płochliwy okazał się ostronos, który nic sobie nie robił z naszej obecności i wyciągał z kosza na śmieci niedojedzone kanapki.


      Najważniejszą częścią miasta był Wielki Plac, otoczony świątyniami i akropolem. Teraz też robi tu największe wrażenie.




     Chociaż jest najbardziej przestronny i odsłonięty, to i tak lekko skryty za zieloną zasłoną.



     Wszystkie te budowle są od siebie sporo oddalone i trzeba się trochę nachodzić. Do tego wspinanie się na piramidy też daje w kość. Poranna godzina wyjazdu wydaje się teraz w pełni uzasadniona. Wyszło słońce i temperatura oraz wilgotność powietrza robią się nie do zniesienia. Zwierzęta chyba też tego nie lubią, bo cały zwierzyniec ucichł i pochował się w cieniu drzew. 
     Ale skoro widoczność się poprawiła, to nie odpuszczamy i wracamy do świątyni IV, skąd wcześniej widać było tylko gęstą mgłę. Ponowna wspinaczka została wynagrodzona! Dżungla ciągnie się po horyzont, a nad jej gęstwiną wystają szare sylwetki prekolumbijskich piramid.




     Powyższe obrazki można zobaczyć w filmie G. Lucasa "Gwiezdne Wojny". Miasto Tikal posłużyło w nim za scenografię bazy rebeliantów. Miejsce jest więc nie lada gratką dla fanów tego filmu (czytaj: dla Grzesia).
     Dla tego widoku zdecydowaliśmy się tu przyjechać i na szczęście - dane nam go było zobaczyć. 


     Dżungla skrywa mnóstwo dawnych budowli. Do niektórych trzeba iść przez nią nawet 2-3 dni. A i tak większość nie została jeszcze wyjęta z objęć przyrody. Te uwolnione z uścisku próbują znowu schować się przed ciekawskimi spojrzeniami turystów.


     Niedospani, zmęczeni, upoceni, ale jednak zadowoleni z wizyty w Tikal wracamy busikiem do Flores. Prysznic i drzemka - obowiązkowo! Tak soczyste kolory zieleni u nas można zobaczyć tylko wiosną.

1 komentarz:

  1. Ha, ha! Wiedziałem, że wylądujecie w Gwatemali! Taka dżungla pokonująca człowieka będzie dla Was niezapomniana...
    Pozdrowienia z mroźnej Polski (i Europy)!
    MW

    OdpowiedzUsuń