czwartek, 9 lutego 2012

Czekolada z Semuc Champey

     Drogę z Flores pokonaliśmy w mniej komfortowych warunkach niż nas zapewniano przy kupnie biletów. No cóż... Za to dodatkową atrakcją była przeprawa promowa.


     Po drodze minęliśmy mnóstwo mniejszych i większych wiosek, które wyglądały bardzo podobnie. Bogato to tu raczej nie jest. 

     
     W końcu szczęśliwie dotarliśmy do kolejnego miejsca. Na dwie noce zakotwiczyliśmy w miasteczku Lanquin zamieszkanym przez  Indian z plemienia Q'eqchi Maya. Bardzo atrakcyjnie zorganizowany i niedrogi hotel bardziej przypominał kemping. W domkach na palach znajdowały się dwie sypialnie na dole i dwie na poddaszu. My wybraliśmy tę na poddaszu, w której za drzwi służyła zasłonka rozciągnięta na sznurku. Cały teren świetnie zagospodarowany, czysty i z atrakcjami. Boisko do siatkówki, bar/restauracja/świetlica, gry planszowe, sauna, internet. Jak na miejsce prawie na końcu świata to naprawdę luksusowe warunki.




     Stąd mieliśmy bazę wypadową do kolejnej gwatemalskiej atrakcji. Ale zanim się ją zobaczy trzeba przebyć 9 km z Lanquin do Semuc Champey. Dojechaliśmy tam w taki oto sposób.


     Niby niedaleko, ale jakość drogi wydłuża czas podróży do ponad 40 minut.


     A wbrew pozorom ruch całkiem spory i czasem trzeba było ustąpić miejsca innym użytkownikom.



    Do tego wysokie góry też nie ułatwiają zadania podróżującym. Ale za to widoczki wspaniałe!



     Jeszcze tylko przejazd przez most i wysiadamy przy wejściu do rezerwatu przyrody, będącego naszym dzisiejszym celem.


     Rzeka Cahabon, która przepływa przez Lanquin, tworzy na pewnym odcinku swojego biegu wodospady i naturalne baseny z cudownie turkusową wodą. Podobne widzieliśmy w Aqua Azul w Meksyku. Tutaj rzeka otoczona jest jednak dżunglą i całość najlepiej widać z punktu widokowego. Dotarcie do niego nie należy do najłatwiejszych i można się naprawdę napocić. Ale widok z góry niesamowity.



     Trzeba się jeszcze dostać na dół, a to też nie jest łatwa droga. Mokra ziemia i gładkie kamienie tworzą niezłą mieszankę i na dole można się znaleźć szybciej niż by się chciało. Wszyscy, których mijamy są równie mocno zmęczeni jak my. Marne pocieszenie, ale jednak ;-)


     Na dole czeka na nas zasłużona nagroda. W końcu możemy się wykąpać w orzeźwiającej, górskiej rzece. W dodatku pływają tu niewielkie rybki, których przysmakiem jest martwy naskórek. Ludzie płacą za taki naturalny pedicure grube pieniądze, a my to mamy gratis ;-)




     Baaardzo lubimy znajdować takie miejsca podczas naszych wszelkich podróży...



     Nie mamy ochoty wracać na pieszo, więc lepiej nie przegapić ostatniego transportu do Lanquin. Tym bardziej, że rozkładu jazdy tu nie ma i po prostu trzeba czekać przy moście, aż coś się pojawi. W międzyczasie podbiega do nas urocza, mała Indianka, z zawiniętymi w sreberko kawałkami czekolady. 


     Oczywiście zrobionej w domu przez mamę lub babcię przy użyciu ziaren kakaowca rosnącego tuż przy domu. 


     Kupujemy jeden kawałek i mamy niebo w gębie ;-) Ciemna czekolada, gorzka i słodka jednocześnie, z ziarnami aromatycznego kardamonu. Konsystencja lekko krucha i bardziej przypominająca ciasteczko z grubo mielonych składników niż znaną nam dotychczas gładką masę. Lepszej czekolady chyba nigdy nie jedliśmy. Dokupujemy jeszcze mały zapas na jutro.


     Wracamy z tym samym kierowcą, który nas tu przywiózł. W miasteczku naprawiamy sandały Grzesia u miejscowego wulkanizatora i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Bilet na jutrzejszy minibus już mamy...

2 komentarze:

  1. Renata, ale Ty jesteś opalona nieprzyzwoicie! Jak czekolada. Jak to cudne dziecko indiańskie.
    Pozdrawiam z mroźnych Gliwic. Ja wiem, czy dalekich?
    MW

    OdpowiedzUsuń
  2. No fakt - jeszcze chyba nigdy nie byłam taka opalona ;-)
    Pozdrawiam! Renata

    OdpowiedzUsuń