sobota, 25 lutego 2012

Czarna plaża

     Stąd już rzut beretem nad Pacyfik, więc dobrze by było zanurzyć w nim nasze boskie ciała ;-) Pan w hotelu powiedział nam, że cztery przecznice stąd odjeżdżają chicken busy nr 101B w stronę La Libertad, które wszyscy polecają jako dobrą miejscówkę nad tym oceanem. Doszliśmy do wskazanego skrzyżowania, machnęliśmy na 101B. Kierowca stwierdził, że musimy przejść na prostopadłą ulicę i wsiąść w 102. No dobra! Oczywiście przystanków jako takich tu nie ma. Staje się przy ulicy i kiwa ręką, żeby dany autobus się zatrzymał. Na umownym przystanku zagadał nas lokales, czy my aby nie do La Libertad jedziemy? Turyści, więc dokąd mogą stąd jechać? ;-) On też jedzie w tamtą stronę i mamy wsiąść do 107. No to super! Szybko się ta numeracja autobusów zmienia ... Wsiedliśmy w końcu do 107. Z każdą ulicą tłum w chicken busie się zagęszczał. W końcu na dwuosobowych, wysłużonych fotelach siedziały po trzy osoby, a reszta na stojaka ściśnięta jak sardynki w puszce. Pomimo tego na każdym postoju wsiadali krzyczący sprzedawcy wszystkiego i dzielnie przepychali się przez ten tłum ze swoim towarem - wodą, owocami, warzywami, cukierkami, CD, cudownymi maściami ... Jeden koleś zachwalał swój towar przez kilka minut tuż przy moim uchu, a musieli go słyszeć na końcu głośnego autobusu. Jeszcze chwila, a zostałby mi tylko jeden sprawny narząd słuchu ;-)
     Po godzinie dotarliśmy do La Libertad, o czym poinformował nas wymownym spojrzeniem pomocnik kierowcy. Tylko jak tu wysiąść? Nikt się nie ruszył z miejsca. Dopiero jak udało nam się wstać z naszymi plecakami, to szybko czmychnięto na nasze miejsca. Pozostali ani drgnęli, prośby nie pomagały, więc musieliśmy bagażowym taranem utorować sobie drogę do wyjścia, gdzie już z kolei wchodzili do środka nowi pasażerowie. Istny kocioł! Za to śmieszna cena biletu - 0,60$ za godzinę jazdy.
     W La Libertad obeszliśmy chyba wszystkie hotele. Drogo, brudno, zero turystów! Wcale się dziwimy, bo chociaż okolica fajna, to ceny bardzo nieadekwatne do jakości oferty. Zmordowani upałem i poszukiwaniami zjedliśmy tortille w ceratkowni i zaspokoiliśmy pragnienie. Usiąść i płakać to nie w naszym stylu, ale niewiele brakowało. W końcu zapytaliśmy policjanta, czy jest sens jechać do sąsiedniego miasteczka, bo w tych warunkach za takie pieniądze nie zostaniemy na pewno. Naszej rozmowie przysłuchiwał się młody chłopak. Kiedy policjant odszedł, on zapytał nas, czy szukamy taniego noclegu? On mieszka w miejscowości nieopodal, gdzie jest dobra baza noclegowa i zapewne coś fajnego tam znajdziemy. Może nas zabrać autem, tylko skoczy jeszcze do marketu na zakupy. No nareszcie zaczyna to pozytywnie wyglądać! Czekamy w umówionym miejscu i po 15 minutach jedziemy rozklekotanym mini-busem bez tylnych siedzeń. Dojeżdżamy do miejscowości Playa El Tunco, czyli tam gdzie mieliśmy zamiar się przemieścić! Chłopak ma tu pizzerię, a nas wysadza na uliczce z noclegowniami. Chociaż nie pamiętamy imienia, to super było go poznać.
     No! Tutaj można zostać nawet na kilka dni (co też uczyniliśmy). Czysto, tanio, kolorowo, plaża, ocean i my. Radość w Pacyfiku w wykonaniu Grzesia poniżej ;-)


     Białe plaże widzieliśmy w Pensacola (USA). Tutaj wulkaniczny piasek nadaje im ciemny, prawie czarny kolor, z drobinkami połyskującej miki. Do tego mnóstwo wygładzonych kamieni wyrzucanych przez fale. 


   A woda tak ciepła, że w ogóle nie ochładza rozpalonej skóry. Chodzenie na bosaka po tym rozżarzonym piasku jest niemożliwe - parzy w stopy niemiłosiernie! Nawet trudno ustać sekundę do zdjęcia. Lepiej znaleźć jakiś wygodny konar ...


     ... albo schronić się w cieniu palmy.


     Poniższe zdjęcie zrobiliśmy około godziny 10-ej rano w cieniu. I tak jest codziennie ;-)


     Mini-basenik też nie daje wiele ochłody - woda super ciepła od słońca. Za to zabawy co niemiara ;-)


     Playa El Tunco jest malutką miejscowością. Do niektórych domów dopiero teraz podłączana jest bieżąca woda i kanalizacja. Tutejsze plaże i fale oceanu są za to rajem dla surferów, którzy tłumnie zjeżdżają tutaj o każdej porze roku. Baza noclegowa i zaplecze handlowo-gastronomiczne przygotowane są głównie pod ich kątem. 




     Głównie słychać Amerykanów i Niemców. Mieliśmy niezły ubaw w ceratkowej knajpce. Czterech amerykańskich młodzieńców zaryzykowało zjedzenie miejscowej potrawy - pupusów. Przy płaceniu każdy z nich trzymał w garści po 10$, a okazało się, że rachunek za wszystkich wyniósł trochę ponad 6$. Ich zaskoczone miny były dla nas bezcenne ;-) Aha! Pupusy są podobne do tortilli, ale nadziewane fasolą, serem, kurczakiem, warzywami... Pyszne!
     Pewnego popołudnia przyleciała do naszego hotelu oswojona papużka. Nie mogliśmy sobie odmówić krótkiej sesji zdjęciowej ;-)




     Jeśli ktoś nie jest surferem, to poza błogim leniuchowaniem nie ma tu nic specjalnego do roboty czy też zwiedzania. A ponieważ my surferami nie jesteśmy, to oddaliśmy się z rozkoszą temu drugiemu zajęciu. Na wschód słońca się nie zerwaliśmy, ale zachody wszędzie są cudowne i lekko kiczowate ;-)


     Grześ nawet na chwilę się zadumał ...


     ... jak i gdzie potoczy się dalej ...

2 komentarze:

  1. PACYFIK! Wiedziałem, że tam dotrzecie. Jestem mądry - bo spojrzałem na mapę. C u d o ! Po co mi tam być, skoro Renatka tak wspaniale opisuje...
    Pozdrawiam!
    MW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znowu słodzisz :-)Dziękuję, dziękuję ;-)
      Pozdrawiam. Renata

      Usuń