niedziela, 12 lutego 2012

Wulkanicznie

     Tym razem naszą bazą wypadową na okolicę jest malownicze miasteczko Antigua, znajdujące się niedaleko stolicy Gwatemali. 
     Dzisiaj udaliśmy się stąd na wycieczkę, podczas której po raz pierwszy w życiu wdrapaliśmy się na czynny wulkan - Pacaya. Ma on 2552 m wysokości i ostatnią aktywność wykazał w maju 2010 roku, czyli nie tak dawno temu. Nasza wędrówka po jego zboczach i wizyta w kraterze to ok. 3 km dosyć ciężkiego marszu. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach na pokonanie tej drogi, to może wynająć konną taksówkę i wjechać na górę na grzbiecie sympatycznego czworonoga.


     Można też wypożyczyć od miejscowych dzieciaków kijaszka do podpierania się w trudnym terenie.

     
     Początek wspinaczki przypomina wejście na zwykłą górę. Z tą różnicą, że idzie się po drobnych kamyczkach zastygniętej lawy wulkanicznej, która uparcie usuwa się spod stóp. Na szczęście nasz przewodnik przyjął rozsądne tempo i częste przystanki na złapanie oddechu łagodziły wysiłek uczestników. Do tego widoki na trzy okoliczne wulkany pozwalały zapomnieć o trudach wspinaczki. Najwyższy z nich to wulkan Aqua.



     Przygoda z wulkanem Pacaya zaczyna się właściwie dopiero w tym miejscu.


     Od tej pory już tylko zastygła lawa. Pył wulkaniczny tworzy tumany kurzu pod naszymi stopami.


     Brniemy przez księżycowy, brunatno-czarny krajobraz, pozbawiony jakiejkolwiek roślinności.


     Odłamki lawy są bardzo lekkie i bardzo twarde jednocześnie. Wygląda to trochę jak składowisko żużlu wymieszanego z czarnym pumeksem.



     W kraterze przewodnik ma dla nas kulinarną niespodziankę. Rozdaje nam patyki i pianki marshmallows, które podpiekamy w grillu z lawy. Ot, taka tradycyjna gwatemalska potrawa wulkaniczna ;-) Kilka sekund i gotowe.


      Chętnych do słodkiej niespodzianki nie brakuje i spędzamy w kraterze kilkanaście minut.


     Można by powiedzieć, że znaleźliśmy się w czarnej dziurze, mało przyjaznej człowiekowi.



     Ilość drobnych kamyczków na szlaku prawie uniemożliwia przemieszczanie się. Jeden krok do przodu i zsunięcie się pół kroku do tyłu. Równie ciężko chodzi się po głębokim piachu. Nie trudno też zjechać po tym żużlu z górki na pazurki. Ze dwa razy wylądowałam małyszowym telemarkiem ;-) Ostatni rzut oka na okolicę i wracamy na parking.


     Trochę szkoda, że cała lawa po ostatniej aktywności wulkanu już mocno zastygła. Rozlewające się strużki roztopionej skały spotęgowały by niesamowicie wizytę w takim miejscu. Ale i bez tego było to niezapomniane doświadczenie. Potęga natury jest niewyobrażalna ...

1 komentarz: