wtorek, 28 lutego 2012

Salwador - Nikaragua

     Ocknęliśmy się z błogiego lenistwa w Playa El Tunco i ruszyliśmy w dalszą drogę. Chicken busem z super głośną muzyką dojechaliśmy z powrotem do stolicy Salwadoru. Organizacja i koordynacja transportu ludzi w tym kraju nie istnieje. Rozpiździel niesamowity i trudno się w tym wszystkim odnaleźć. Na szczęście taksówki są w rozsądnych cenach, oczywiście jak już się utarguje cenę "nie dla turysty". Zamiast błądzić po mieście zdecydowaliśmy tym właśnie środkiem transportu miejskiego przedostać się na dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do San Miguel. Mocno starszy, trzęsący się taksówkarz, zamknął bagażnik z naszymi plecakami na dospawaną do klapy kłódkę. Pomknęliśmy przez miasto 30km/h nieustannie trąbiąc na innych użytkowników drogi. Szczęśliwie dotarliśmy na dworzec, gdzie z miejsca obstąpiła nas grupa naganiaczy autobusowych. Po lekkim wyciszeniu panów wsiedliśmy do wersji "economico" i pojechaliśmy do San Miguel.  Nic specjalnego tu nie ma do oglądania - ot przystanek między kolejnymi punktami podróży.                                                                             
     Przenocowaliśmy w hotelu przy dworcu autobusowym. Nadgorliwy pracownik zaczął sprzątać przed hotelem około piątej rano. Miło, że dbają o czystość. Tylko czemu kosz na śmieci pan ustawił tuż pod oknem naszego pokoju i intensywnie (czytaj: głośno!) wytrzepywał o niego swoje akcesoria do sprzątania? Raz, drugi - rozumiem. Ale nie co chwila i nie o piątej rano! Nawet nie otwierając oka rzuciłam przez otwarte okno kilka polskich, stosownych w tej sytuacji słówek. O dziwo - pan je świetnie zrozumiał ;-) Mogliśmy jeszcze chwilę pospać ...
     Na dworcu okazało się, że bezpośrednie autobusy do Nikaragui jeżdżą tylko ze stolicy. I tak przejeżdżają przez San Miguel, ale się tu nie zatrzymują. Bez sensu, no ale co zrobić? Dojedziemy do granicy z Hondurasem i będziemy się martwić dalej na miejscu. Podróż przebiegła szybko, chociaż po drodze okazało się, że 20 km przed granicą mamy przesiadkę, bo ten autobus nie jedzie jednak do samej granicy. Znowu bez sensu? No cóż?
     Wysiedliśmy niemal tuż przy okienku z celnikami. Kolejka, więc ja czekam, a Grześ poszedł zapytać do turystycznego autobusu (tego, który wyjeżdża ze stolicy), czy możemy się dalej z nimi zabrać. Kierowca stwierdził, że jak zdążymy się odprawić przed ich odjazdem, to nas zabiorą. Podał rozsądną cenę biletów, więc nie ma się co tułać po Hondurasie. Panowie celnicy z Salwadoru jednak nie bardzo wiedzieli, co zrobić z naszymi paszportami. Które to imię, które nazwisko, a które nazwa państwa? Zablokowaliśmy kolejkę, więc nawet otworzyli kolejne okienko, żeby rozładować tłok na granicy. W międzyczasie odjechał nasz autobus, ale kierowca krzyknął, że będzie jeszcze jakieś 10-15 minut po stronie Hondurasu. Dobra nasza! Może zdążymy ...
   Biegiem przez most graniczny (plecaki+upał 37 stopni C). Budynki graniczne wtopione w targowisko. Niezły widok, ale nie mamy czasu na zdjęcia. Jakiś chłopak wypisuje nam deklaracje migracyjne, płacimy 6$ za wjazd i biegiem do odjeżdżającego już autobusu. Uuufff! Rzutem na taśmę, ale zdążyliśmy.
     Przysypiamy nieco i budzimy się tuż przed granicą Honduras - Nikaragua. Grześ idzie do kierowcy uregulować płatność za nasz transport i tu niespodzianka. Ustalona kwota robi się prawie trzy razy wyższa i na to nas już nie stać. Po prostu nie mamy nawet przy sobie takich pieniędzy. Nie braliśmy dużo z bankomatu, wiedząc, że za chwilę zmienia się waluta. Sytuacja robi się mało fajna. Nie wiadomo, czy my źle zrozumieliśmy cenę, czy pan kierowca w międzyczasie zmienił stawkę. Na chwilę zawieszamy rozmowy, bo trzeba przejechać do budynków granicznych po stronie Nikaragui. W międzyczasie ustalamy z Grzesiem, że absolutnie nie zapłacimy tyle, ile kierowca zażądał, bo to naprawdę o wiele za dużo. Oczywiście i na tej granicy nie ma problemu z wymianą waluty, jeśli ma się taką potrzebę. 


     Nikaraguańscy celnicy pobierają od nas opłatę wjazdową oraz pięć razy większą opłatę dla ministerstwa turystyki (czy czegoś takiego). Na wszystko dostajemy rachunki, więc żadne wyłudzenie, chociaż nigdzie o tym wcześniej nie wyczytaliśmy. Teraz to już jesteśmy zupełnie spłukani i mamy niecałe 10$ w kieszeni. Wraca sprawa płatności za autobus. Miłe dziewczę pomaga nam w dogadaniu się tłumacząc nasz angielski na hiszpański. Kiedy mówimy kierowcy, że teraz to możemy mu zapłacić już tylko niespełna 10$ - ten głupieje do końca. Chociaż padają różne pomysły, że może podjedziemy po drodze do bankomatu itp., to idziemy w zaparte i nie ma mowy, abyśmy zapłacili tak wygórowaną kwotę. Może i nieładnie z naszej strony, ale skłamaliśmy, że to są nasze ostatnie pieniądze na cztery dni, bo dopiero w nowym miesiącu dostaniemy przelewy na konto. Pierwszy raz tak kłamaliśmy w żywe oczy i wcale nie czuliśmy się z tym dobrze, ale też nasza wina nie była taka jednoznaczna ... Zaproponowaliśmy, że oddamy te ostatnie dolary i dalej po prostu z nimi nie pojedziemy. Mamy namiot, śpiwory, na jedzenie jakoś zapracujemy u miejscowych i przeczekamy te kilka dni na granicy. Ku naszemu zdziwieniu kierowca nie wziął od nas tych pieniędzy, machnął tylko ręką, pomruczał coś pod nosem, wsiadł do autobusu i odjechał. Niefajnie wszystko wyszło, ale mamy dosyć traktowania nas (czytaj: wszystkich turystów) jak chodzące bankomaty. Trudno, stało się i już. Zostaliśmy przy wjeździe do Nikaragui i musimy zorganizować dalszy transport. Na szczęście optymizm nas nie opuścił.


     Stanęliśmy na stopa, żeby dostać się do najbliższego miasteczka. Za parę groszy zabrała nas taksówka wioząca już dwóch pasażerów. Nasze plecaki wylądowały w otwartym bagażniku, a na naszą prośbę pan przepasał je jakimś sznurkiem, żeby nie wyleciały po drodze. Dobre i tyle ...
     Dwadzieścia kilka kilometrów dalej wysiedliśmy na dworcu, skąd odjeżdżają autobusy do Managuy. Właściwie jeden autobus dziennie, który będzie startował za 20 minut. I tak mamy więcej szczęścia niż rozumu w tym naszym podróżowaniu ;-) Nikaragua jest prawdopodobnie najtańszym państwem Ameryki Centralnej, więc powinniśmy się zmieścić w tych naszych 10$ z biletami. Jest taniej niż myśleliśmy, więc jeszcze parę dolarów nam zostaje. 
     Kiedy autobus podjeżdża na stanowisko wszyscy rzucają się do niego tak, jak za komuny ludzie w Polsce walczyli jeszcze przed sklepem o papier toaletowy, który właśnie pojawił się na półkach. Horror! Kierowca coś tam krzyczy i za chwilę wszyscy wychodzą grzecznie z autobusu, po czym z powrotem , ale już spokojnie do niego wchodzą. O co tu chodzi? Plecaki w luku bagażowym, więc i my wchodzimy do autobusu i siadamy na pierwszych wolnych miejscach. Kierowca krzyczy coś, że nie mamy numerów siedzeń na biletach. No nie mamy, bo koleś je sprzedający nie numerował miejsc. Ale skoro są wolne miejsca, znaczy, że kto pierwszy ten lepszy. Ale nie tym razem. Przychodzi koleś od biletów i zawzięcie tłumaczy nam, że kupiliśmy bilet na przejazd, a nie na miejsce siedzące. Pytamy więc, ile mamy dopłacić za te miejsca? Koleś stwierdza, że nie ma biletów na miejsca siedzące czy stojące, są jedne bilety i nie musimy nic dopłacać, ale nie możemy też tu siedzieć. No to mamy się położyć w przejściu, czy o co gówniarzowi chodzi? Nauczyliśmy się od nich i przestajemy rozumieć hiszpański, tak jak oni angielski. Każdy w swoim języku i twardo siedzimy. Część ludzi stoi, część siedzi, koleś każe jednym wstać i sadza na ich miejsce innych. Ludzie ze zdziwieniem na twarzy, ale wstają bez słowa i ustępują miejsca innym. Nie kumamy w ogóle o co tu chodzi, ale nadal siedzimy. W końcu mamy jechać trzy i pół godziny, więc średnia przyjemność stać tyle czasu. Na przedmieściach wsiadają z ulicy jeszcze inni ludzie i koleś znowu przegania już siedzących (nawet matki z kilkuletnimi dziećmi) i sadza na ich miejsce nowych pasażerów. Od nas woła bilety, pisze w końcu numery miejsc i każe się przesiąść, wypraszając z naszych nowych miejsc już siedzących tam ludzi. Po raz kolejny dzisiejszego dnia czujemy się niezręcznie, ale po raz kolejny to nie my robimy zamieszanie. Na naszych starych miejscach nikt nie siada i do następnego przystanku pozostają wolne. Takie zamieszanie koleś robił przez całą drogę, a my przez prawie cztery godziny nie rozszyfrowaliśmy tego wszystkiego. Jedyne co nam przyszło do głowy to to, że pomocnik kierowcy jest w Nikaragui pierwszy po Bogu. Żenada ...
     Na dworcu otoczyli nas taksówkarze, którzy z góry wiedzieli dokąd chcemy jechać. Zadupie jakich mało, ciemno, więc na pewno zapłacimy ile zażądają. O nie, panowie! Nie zapłacimy takich złodziejskich stawek i nie ściemniajcie, że już nie ma żadnego autobusu do centrum stolicy i że zabijają za każdym rogiem! Ledwo wyszliśmy z dworca, a podjechała taksówka z rozsądnym kierowcą i ceną, jaką wyczytaliśmy w przewodnikach. Można i się opłaca? Można, tylko bez cwaniakowania. Turysta też człowiek!
     Bezproblemowo dotarliśmy gdzie chcieliśmy. Trzeba jeszcze wybrać miejsce na nocleg. Ilość hosteli w okolicy szybko wyjaśniła sprawę i w końcu mogliśmy odsapnąć. Umówiliśmy się z panią, że rano znajdziemy bankomat i uregulujemy należności, bo ostatnie dolary wydaliśmy na taksówkę (naprawdę!). Pani dorzuciła nam do rachunku zimną colę i tak skończył się bardzo długi, gorący i zakręcony dzień ...

     Rano wyszliśmy z hotelu z zamiarem zwiedzenia Managuy. Po dwóch godzinach łażenia i szukania podobno i tak wątpliwych atrakcji poddaliśmy się. Wybraliśmy tylko cordoby z bankomatu ... 


     ... zapłaciliśmy pani i pojechaliśmy tanią taksówką na "dworzec", z którego odjeżdżają busy do Granady. Tam podobno jest ładniej i ciekawiej. Po drodze taksówkę zatrzymał patrol policji i wyłudzili od kierowcy pieniądze, za rzekomy brak jakiegoś dokumentu. W biały dzień, w żywe oczy, obecność pasażerów im wcale nie przeszkadzała ...
     Taksówkarz na "dworcu" jeszcze nie zgasił silnika, a nasze plecaki z bagażnika zostały przeniesione bez naszej zgody do jednego z busów do Granady. Oj, tego nie lubimy bardzo! Zabraliśmy plecaki z autobusu, przekrzyczeliśmy po polsku wszystkich naganiaczy i wsiedliśmy do autobusu, który my wybraliśmy, ustalając wcześniej dokładnie cenę przejazdu. Dosyć mamy niedomówień i niespodzianek. Strasznie nas męczy to ichniejsze przekrzykiwanie się i rywalizacja o klienta, przy czym klient ma w tym wszystkim najmniej do powiedzenia. Prawie wciągają ludzi z chodnika, żeby tylko pojechali tym, a nie innym autobusem. 
     Do Granady dotarliśmy nawet szybko, a nasze bagaże całą drogę leżały w bezpiecznym miejscu, tuż pod okiem kierowcy ;-)


     Wysiedliśmy w samym centrum miasta i niezwłocznie udaliśmy się na kawę, której bardzo nam dziś brakowało. Niestety - nie są to już gwatemalskie pyszności ze świeżo zmielonych ziaren. Wzmocnieni udaliśmy się na poszukiwania noclegu. Miasto wygląda na pierwszy rzut oka o wiele atrakcyjniej, niż Managua. Spora ilość napotkanych turystów też mówi sama za siebie. Nie zdążyliśmy dojść do pierwszego hostelu, kiedy przypałętał się do nas kolejny dziwny naganiacz. Z góry powiedzieliśmy mu, że bardzo dziękujemy, ale poradzimy sobie sami i nie musi nam towarzyszyć. Jak grochem o ścianę! Powtórzyliśmy mu to kilka razy po drodze, ale nie poskutkowało. Szedł przy nas jak wierny pies. Kiedy przy czwartym, czy piątym zajętym gośćmi hostelu powtórzyliśmy nasze podziękowania, chłopak stwierdził, że za darmo to on z nami nie chodził i mamy mu zapłacić za pomoc w szukaniu noclegu. Hola, hola! Po pierwsze my mu już na początku podziękowaliśmy za usługi, a po drugie jakoś kiepsko się orientuje, skoro wszystko zajęte. Sam za nami lazł, więc niech teraz spada. Nie chcielibyście widzieć miny cwaniaka. Zaczął się trząść ze złości, zaciskać pięści i mało nas nie pobił. Oboje byliśmy od niego wyżsi o głowę i chyba tylko to go zniechęciło. A i tak szedł za nami jeszcze kilka minut. Po drodze inny przechodzień nam powiedział, że ten chłopak jest (delikatnie mówiąc) szurnięty i zawsze trudno się go pozbyć. Na szczęście w końcu odpuścił i mogliśmy spokojnie sami szukać noclegu. Bez "pomocy" poszło nam szybko i znaleźliśmy sympatyczne miejsce nieopodal centrum.
      Zdążyliśmy jeszcze na miejscowym targu zrobić owocowe zakupy i zalegliśmy na patio przed komputerem. Zrobiło się już ciemno, a tu nagle rozróba przed hostelem. Miejscowi okładają się zawzięcie, tłum kibicuje i tylko nieliczni próbują załagodzić sytuację. Wszystkie noclegownie w tej części świata mają zamykane i zakratowane wejście, więc czuliśmy się bezpiecznie, ale widok był nieciekawy. Za to inny mieszkaniec naszego hostelu, lekko chyba pod wpływem babcinych ziół, skwitował całą sytuację (nawet nie kiwając palcem i nie kierując wzroku w stronę ulicy) krótkim "Welcome to Granada". ;-)

2 komentarze:

  1. Nie za bardzo ciekawie! Nie ma tak lekko na świecie. Ale może O TO CHODZI?... Na południe, na południe! Trzymajcie się!!!
    MW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co kraj, to obyczaj, chociaż czasami trudno te obyczaje zrozumieć przybyłym gringo ;-)
      Pozdrawiamy. R&S

      Usuń