piątek, 3 lutego 2012

GO SLOW

     Kiedy Grześ był pochłonięty zdobywaniem certyfikatu nurka, ja wcale nie narzekałam na nudę. Choć plaża na Caye Caulker jest malutka, to w zupełności wystarczająca dla wszystkich spragnionych kąpieli wodno-słonecznych. Korzystałam więc z promieni karaibskiego słońca i wyrównywałam opaleniznę. Przy okazji pozdrawiam Asię i Patrycję z polskich, cudownych Mazur, które równie chętnie oddawały się temu zajęciu ;-) Ćwiczyłam też pływanie w masce z rurką do oddychania. Miało się niebawem przydać...



     Łaziłam też wszystkimi uliczkami wyspy, których nie jest tutaj wiele. W dodatku zostały oficjalnie "ponazywane" dopiero kilka lat temu, kiedy wyspa zaczęła rozwijać się turystycznie. Wcześniej wszyscy mieszkańcy się znali i każdy wiedział gdzie czego szukać i jak kogoś znaleźć. Zresztą tubylcy do tej pory operują dawnymi znakami rozpoznawczymi, a adresy jedynie ułatwiają życie turystom. Ale zgubić się tutaj nie można ;-)



     Na wyspie jest tylko kilka samochodów. My widzieliśmy jedną osobówkę, dwa dostawczaki, ciągnik i koparko-ładowarkę. Głównym sposobem przemieszczania się są tutaj własne nogi, najczęściej bose lub w klapkach, rower lub melex. Jest ich tu mnóstwo.



     Motto "GO SLOW" i wpływy filozofii rastafariańskiej widać tu na każdym kroku.



     Miejscowi zajmują się tu przede wszystkim obsługą turystów – noclegi, wyżywienie, rozrywki, pamiątki, atrakcje. Niektórzy są atrakcją samą w sobie.


     Inni pozyskują olej kokosowy, rozłupując uprzednio twarde otoczki tych owoców o drewniany kołek.


     Ryby łowi się tu nie tylko dla siebie. Codziennie świeże dostawy wodnych przysmaków gwarantują doskonałą jakość. Zanim jednak ryby trafią na stół, ucztę mają ptaszyska.


     Bliska dostępność owoców morza umożliwia ich konsumpcję w niskich cenach. My skusiliśmy się na homara. Pyszne, sprężyste, nieco słodkie mięso. Odrobinę przypomniało nam smak ogona aligatora, którego próbowaliśmy w Everglades.
     O nasze słodkie chwile troszczył się ten oto sprzedawca. Jego własnoręcznie wykonane wypieki były przepyszne. W dodatku on sam tak słodko kusił swoimi minami i nawoływaniami "Kaaaaaamengetit!!!" do ich zakupu, że naprawdę mało kto odmawiał. No a jak już raz się spróbowało, to koniec! Tym bardziej nie można było się oprzeć.


     Położenie i warunki klimatyczne tego miejsca sprzyjają uprawianiu wszelkich sportów wodnych. To istny raj dla wszystkich "wodnych ludzi". Nurkowanie, kite-surfing, żagle...



     Ja w wodzie czuję się również jak ryba, tylko taka wyrzucona na plażę. Nie jest to dla mnie komfortowe środowisko, ale Grześ namówił mnie na snorkelowanie. Po tym, co zobaczyliśmy w wodnym akwarium też chciałam to zobaczyć na żywo, tylko bałam się o moje zdolności pływackie. Ale ciekawość zwyciężyła.
Popłynęliśmy na snorkeling. 



     Wcześniejszy trening z maską i rurką się przydał. Teraz czułam się już pewniej i spokojnie mogłam się rozkoszować widokami podwodnego świata. Niestety nie mamy wodoodpornego aparatu, ale to zdjęcie zrobione z łódki naprawdę przedstawia rekina. Tak, tak! Już na pierwszym przystanku pływaliśmy z rekinami i płaszczkami. Niesamowite to było i brak mi słów, aby to wiernie opisać. Tego po prostu trzeba spróbować!


     Kolejny przystanek był już na rafie. Tym razem wszyscy płynęli za przewodnikiem, który kluczył między cudownymi tworami. Ilość kształtów, form, kolorów i faktur była nie do policzenia. Do tego multikolorowe rybki chowające się między tym wszystkim, cała ławica niebiesko-fioletowych, połyskujących rybek, ogromna murena zielona, homary, muszle, rozgwiazdy... I nurkowie spacerujący po dnie i puszczający cudowne bańki powietrza z akwalungów. Wszystko jakby stworzone przez szalonego artystę o nieograniczonej fantazji i zamiłowaniu do wyrazistych kolorów. Natura bije człowieka na głowę swoimi cudami!!!


     Trzeci przystanek w ogrodzie koralowym. Tu już każdy pływa wedle własnego uznania. Jest czas na samodzielne podziwianie podwodnego świata. Aż nie chce się wracać na łódkę. Woda tak przezroczysta, że widać wszystko na kilkanaście metrów w każdą stronę. A to jeszcze do tego podpłyniemy, a tam jest jeszcze ładniej, a może jeszcze to zobaczymy...


     Niestety pół dnia zleciało szybciej, niż byśmy chcieli. Nasz przewodnik na łódce częstował nas nieustannie owocami i opowiadał o rafie i jej mieszkańcach. Moje wcześniejsze obawy zniknęły przy pierwszym wskoczeniu do wody. Bez tego podwodnego doświadczenia pobyt na wyspie byłby mocno niekompletny... A o bogactwie morskiego świata świadczy ilość muszli na lądzie, z których układa się tu nawet przydomowe "płotki".


     Będąc na Caye Caulker zaledwie kilka dni poczuliśmy się prawie jak jej mieszkańcy. Mieliśmy ulubiony sklepik, w którym pani Chinka nas rozpoznawała. Mieliśmy pana od ciasteczek, "budżet mena" od obiadów, dredziarza niestrudzenie zapraszającego nas na skręta... Gdybyśmy mieli stąd wracać do Polski, to pewnie byśmy sie popłakali... Z rozżewnieniem patrzyliśmy na oddalającą się wyspę...



     Ale ponieważ przed nami dalszy ciąg podróży, to rozstanie z Caye Caulker przyszło nam odrobinę łatwiej. Chociaż, szczerze mówiąc, zazdrościliśmy pasażerom wodnej taksówki, która płynęła w kierunku przeciwnym do naszego...


     Na pewno będziemy tęsknić za tym miejscem... GO SLOW!


1 komentarz: