środa, 25 lipca 2012

Vientiane

     Vientiane jest stolicą Laosu, a nie Wietnamu, jak można by sądzić po podobieństwie nazw ;-) Dotarliśmy tu bezproblemowo autobusem, ale ze znalezieniem noclegu już nie poszło tak łatwo. Noclegowni jest mnóstwo, ale z racji tego, że jest to "stolyca" ceny są trzy, a nawet czterokrotnie wyższe niż gdziekolwiek indziej w Laosie. Uchodziliśmy się zatem jak dzikie osły, zanim znaleźliśmy coś rozsądnego i w ogóle wartego jakichkolwiek pieniędzy.
     Miasto leży nad Mekongiem, po którego drugiej stronie widać już Tajlandię. Nieopodal jest nawet graniczny Most Przyjaźni. Nie znajdziemy tu natomiast ani jednego drapacza chmur ;-) Na szerokim, nawet ładnie zagospodarowanym zielenią nabrzeżu stoi monumentalny pomnik jakiegoś tutejszego "ważnego".


     W całym mieście stoi więcej takich "figurek", zawsze obłożonych kwiatami. Jednoznacznie kojarzyły nam się one z czasami minionej epoki w naszym kraju. Do tego pomnik Patuxai, czyli ichniejsza Brama Zwycięstwa, zbudowany ku pamięci laotańskich żołnierzy. Otoczony parkiem z fontannami jest popularnym miejscem nie tylko wśród turystów.


     Podobno został wybudowany za amerykańskie pieniądze podarowane Laosowi w celu utworzenia nowego lotniska podczas wojny wietnamskiej. Rząd Laosu rozdysponował jednak prezent na budowę pomnika, który czasami jest przez to zwany "pionowym pasem startowym" ;-) Można wejść na szczyt tego cudu architektury, na którego kilku poziomach znajdują się regularne stragany z tandetnymi pamiątkami ... Widok na miasto zaś całkiem ciekawy, a reprezentacyjna aleja wygląda niemal jak przekształcona z pasa startowego ;-)


     Nieopodal znajduje się jedna z wielu tutejszych świątyń - Ho Phra Keo. Właściwie obecnie jest to bardziej muzeum niż czynna świątynia. Spodobała nam się, ponieważ jest inna od większości świątyń, jakie do tej pory widzieliśmy (oczywiście poza Białą Świątynią w Tajlandii). Mimo bardzo bogatych, misternych zdobień, nie jest pomalowana krzykliwymi kolorami, jak pozostałe. 


     Kiedy podejdzie się bliżej, nie można oderwać oczu od koronkowej roboty wykonujących poszczególne elementy artystów. Szare smoki czuwające przy wszystkich wejściach są bardziej mroczne od ich kolorowych kolegów.


     Chociaż z kwiatowo-zieloną przekąską w pysku nieco łagodnieją. Czekałam, kiedy usiądzie mu na nosie jeden z wielu latających tam motyli, ale mimo wszystko, żaden się nie odważył na taki krok ;-)


     Dookoła ustawionych jest mnóstwo posągów Buddy, wykonanych z brązu.


     Na pierwszy rzut oka wydają się identyczne, jednak każdy z nich jest odrobinę inny.




     W głównej sali świątyni-muzeum nie można fotografować. Znajdują się tam baaardzo stare eksponaty, ale wystawione są w zwykłych, mocno zdezelowanych mebelkach. Coś na kształt regałów albo kredensów, pieczołowicie i nieustannie odkurzanych przez obsługujące wystawę osoby. Dziwne miejsce ... 
     Za to błogi spokój widać na twarzach wszystkich "buddyjskich egzemplarzy".


     Podążając od Bramy Zwycięstwa w stronę przeciwną niż do Ho Phra Keo dotrze się do chyba najczęściej fotografowanego obiektu w stolicy Laosu. Jest nim złota stupa Phat That Luang, uważana za symbol narodowy i najważniejszy zabytek tego kraju.


     Stupa pięknie połyskuje w promieniach słońca i rzeczywiście robi wrażenie rozmiarem.. Niestety z bliska nie wygląda już tak efektownie. Złotego koloru zostało na jej dolnych partiach niewiele i zdecydowanie przydałby się mały remoncik.


     Do środka nie można wchodzić, ale podobno znajdują się tam relikwie Buddy. Kto wie?... Kolejna ekspozycja zabytków też pozostawia raczej sporo do życzenia, jeśli chodzi o sposób wystawienia dla zwiedzających.


     Tuż po drugiej stronie ulicy znajduje się kolejna multikolorowa świątynia, której nazwy nie pamiętamy. Naszą uwagę przykuła w niej ogromna, złocona figura leżącego Buddy...


     ... oraz ukryte w ogrodowej zieleni posągi.


     Na przeciwko wejścia do tej świątyni stoi wyglądający na całkiem nowy, ale misternie wykonany budynek. Również nie udało nam się ustalić jego przeznaczenia, ale architektonicznie bardzo nam się spodobał.


     Całe Vientiane wydało nam się mało "stolicowe". Mimo dużego ruchu ulicznego wszędzie panuje spokój i niespieszne załatwianie codziennych obowiązków. Jednocześnie spotkaliśmy tu tak wiele niekompetentnych osób, że nawet nie chce nam się tego wspominać. Zero pojęcia o wykonywanej robocie i do tego jeszcze z niezbyt miłym nastawieniem do klienta. Ale fakt, sądząc z doświadczenia, "stoliczni" lubią się wywyższać tylko dlatego, że mieszkają w stolicy ;-)
     Łażenie po mieście i nocne bazary to już normalka w naszych azjatyckich harmonogramach. Oprócz tego wybraliśmy się kilkadziesiąt kilometrów za miasto, aby zobaczyć Buddha Park. Troszkę się pogubiliśmy i złapał nasz deszcz. Schroniliśmy się więc w wioskowym sklepie, w którym zakupiliśmy przepyszną mrożoną kawę. Przeczekaliśmy ulewę, upewniliśmy się, w którą stronę mamy jechać i w drogę. Na chwilkę zatrzymaliśmy się przy browarze produkującym wyśmienite piwo LaoBeer ;-)


     Niebawem asfalt zniknął całkowicie z naszej trasy. W kurzu i po wertepach dotarliśmy jednak do Buddha Park. Choć park powstał w połowie zeszłego stulecia, to niektóre jego egzemplarze wyglądają na wiele starsze.



     Żelbetowe twory łączące elementy buddyzmu i hinduizmu wymyślił kapłan Luang Pu Bunleua Sulilat. Do ogromnej rzeźby przypominającej dynię ...


     ... można wejść przez wielkie usta ...


     ... przedostać się przez wewnętrzne "piekło"" i wyjść na zewnątrz do nieba. Stamtąd rozciąga się widok na cały ogród i prawie 200 rzeźb w nim umiejscowionych.



     Znakiem rozpoznawczym parku jest 120 metrowej długości figura leżącego Buddy.


     Zagadnęli nas tam młodzi mnisi, którzy prawdopodobnie mieli zajęcia w terenie, a zadaniem było ćwiczenie angielskiego w rozmowach z turystami. Bardzo sympatyczni i ciekawi wszystkiego chłopcy, chociaż ich wykształcenie wydawało się być ograniczone do tego, co "mogą" wiedzieć. Nie mieli szczególnego pojęcia o geografii, innych państwach, innych religiach, ilości mieszkańców w danych krajach. Polska z 40 milionami mieszkańców wydała im się chyba największa na świecie (Laos ma ok. 6,5 miliona mieszkańców), bo nie chcieli uwierzyć, że jesteśmy malutkim, europejskim krajem ... Generalnie nasze opowieści przyjmowali z wielkim niedowierzaniem, że może być inaczej ...


     Buddha Park może się podobać lub nie, ale na pewno warto go zobaczyć na własne oczy. Dla nas był zbyt dziwaczny i zbyt żelbetowy, a całość rozlokowana na zdecydowanie zbyt małym terenie. Ale fajnie było się tam znaleźć i porozmawiać z chłopakami w pomarańczowych szatach ;-)
     Posililiśmy się jeszcze miejscową zupką, odpaliliśmy naszego potwora ...


     ... i niespiesznie potoczyliśmy się w kierunku Vientiane. Przy okazji zakupiliśmy świeżutkiego duriana, który tak bardzo zasmakował nam w Singapurze.


     Skonsumowaliśmy go w trybie natychmiastowym nad brzegiem Mekongu, aby nie przeszkadzać innym "zapachem" roznoszącym się od naszego przysmaku ...

1 komentarz:

  1. Co za widok: skacząca pod niebo Renatka przed Bramą Zwycięstwa!
    Całusy!
    Michał

    OdpowiedzUsuń