poniedziałek, 16 lipca 2012

Luang Prabang

     Luang Prabang jest chyba najładniejszym azjatyckim miastem, jakie do tej pory widzieliśmy. Wpisana na listę UNESCO zabytkowa część miasta to niesamowita perełka. Dużo zieleni, czysto, domy pięknie zadbane. Chociaż w większości z nich zorganizowano hotele czy guest housy, to lepsze takie rozwiązanie niż doprowadzenie do ruiny, jak to było choćby w Phuket. Tutaj wszystko odnowione jest z gustem i poczuciem estetyki, a nowo powstające noclegownie wyglądają równie zachęcająco i utrzymane są w podobnym, kolonialnym stylu.



     Oczywiście jest tu wiele świątyń, a jeżeli świątyń to i mnichów. Mnisi buddyjscy co rano o świcie wychodzą w okolice swojej świątyni, aby zebrać od wiernych jałmużnę w postaci jedzenia. Nie wiedzieć czemu turyści upodobali sobie podglądanie tej ceremonii właśnie w Luang Prabang, chociaż można to zobaczyć w każdym innym mieście, bo w każdym znajdują się świątynie. My widzieliśmy to w tajlandzkim Chiang Mai, bo nie codziennie chce nam się wstawać o szóstej rano ;-) Tutaj przerodziło się to w turystyczną atrakcję i absolutnie nie mieliśmy ochoty oglądać, jak tłumy niemal wciskają mnichom obiektywy do gardeł, aby tylko zrobić zdjęcie. Poza tym mnichów widać tu do późnego popołudnia i wtedy można ich uwiecznić z nieinwazyjnej dla nich odległości. Wyróżniają się w tłumie intensywnym, pomarańczowym kolorem szat ...



     ... odpoczywają lub uczą się na terenie swoich świątyń ...



     ... albo próbują znaleźć dla siebie inne zajęcie. 


    Przy jednej z uliczek rosło też drzewo bochenkowe z olbrzymi owocami zwanymi "jackfruit". Chociaż z wyglądu podobne są do duriana, to pachną o wiele przyjemniej ;-) Są to największe owoce świata rosnące na drzewie (mogą ważyć nawet do 30 kg!). Niestety nie mieliśmy jeszcze okazji ich spróbować, ale może pewnego dnia ...


     W którymś ze sklepików z pamiątkami można było też nabyć fragmenty bomb z czasów wojny wietnamskiej. Zalega ich tu jeszcze mnóstwo w ziemi (chociaż mniej niż w Kambodży) i nie należy chodzić niepotrzebnie nieznanymi ścieżkami, aby się na takie "pamiątki" nie natknąć. Pomysłowość Laotańczyków na ich wykorzystanie troszkę nas zaskoczyła ;-)


     Między jedną świątynią ...


     ... a drugą, cudowną Haw Pha Bang ...


     ... trzeba zadbać o sprawy przyziemne. Kipy laotańskie aż proszą się o denominację, bo zbyt dużo zer utrudnia rachunki. Ale dzięki temu nasz pierwszy milion mamy w kieszeni ;-) Szkoda tylko, że to nie jest inna waluta ;-(


     Z okna naszego guest housu widać było w oddali złotą stupę jednej ze świątyń, umiejscowionej na wzgórzu. Ciekawi byliśmy, jak prezentuje się ona z bliska. Wdrapaliśmy się do Wat Chom Si po wielu stromych, prowadzących do niej schodach. Po drodze minęliśmy liczne posągi buddyjskie ...



     ... oraz medytującego w cieniu klasztornego ogrodu, starszego mnicha.


     Na górze okazało się, że widok na miasto stamtąd jest fantastyczny ...


     ... za to na złotą stupę nie za bardzo ;-( Ale zabudowania Luang Prabang skąpane w soczystej zieleni dżungli wynagrodziły trudy wspinaczki w ogromnym upale.
     Chociaż w mieście widać pieniądze napływające z kieszeni przybywających turystów, to w odległych wioskach nadal ludzie żyją bardzo skromnie. Pośród wszelkich możliwych handlarzy widać siedzące na chodnikach kobiety z workami gotowanej kukurydzy. Przyniesione na plecach, w bambusowych koszach stanowią po spieniężeniu zastrzyk gotówki na inne artykuły. Sprzedają ją za naprawdę niewielkie pieniądze i to właściwie tylko tubylcom. I tak od rana do wieczora, dopóki nie zniknie cały przygotowany zapas ...


     Luang Prabang jest też najczystszym odwiedzonym przez nas azjatyckim miastem. Po części to pewnie zasługa zabudowanej kanalizacji, z której nie wyłażą karaluchy, szczury i smrody rynsztokowe. Sprzedawcy też dbają o porządek wokół swoich stoisk i jeżeli są śmieci, to czekają na wywiezienie spakowane w worki . Oby nie przechwalić, ale jeżeli tak będzie w pozostałej części Laosu, to pobiję on na głowę rozsławioną bardziej Tajlandię! Tutaj nawet na nocnym bazarze jest jakiś spokój, chociaż wszyscy zachęcają do zakupów.



     Poza standardowymi pamiątkami można tu kupić ryżową Lao Whisky z niecodziennymi dodatkami ...


     ... lub kolorowe, papierowe parasole przeciwsłoneczne.


     Luang Prabang jest mocno turystycznym miastem i jego mieszkańcy nauczyli się już zawyżać ceny i wyciskać kipy i dolary z przyjezdnych. Wystarczy jednak pójść tylko kilka przecznic w bok, gdzie zagraniczne tłumy nie docierają i ceny są już bardziej przystępne, a i ludzie jacyś bardziej przychylni. My zdecydowanie bardziej wolimy boczne uliczki ;-)

1 komentarz:

  1. Naprawdę BOSKIE MIASTO! Bardzo mi się podobało. Ale najbardziej złociste ręce Renatki podtrzymującej największy owoc świata! O!
    Pozdrawiam! Michał
    P.S. A u nas z kolei - zimno i pada! Taka to sprawiedliwość! MW

    OdpowiedzUsuń