niedziela, 22 lipca 2012

Lao enduro

     Omijając tubingowe towarzystwo szerokim łukiem wymyśliliśmy sobie, że kolejny dzień spędzimy na objeżdżaniu okolic Vang Vieng naszym ulubionym ostatnio środkiem transportu. W zastaw za skuter trzeba z reguły zostawić paszport, czego bardzo nie lubimy, bo to w końcu jedyny ważny poza granicami kraju dokument, jaki posiadamy. Wizy amerykańskie mamy wklejone w starych paszportach, które musieliśmy wziąć ze sobą z racji wjazdu do USA. Dlatego też jeśli już nie da się ominąć zostawienia paszportu, to dajemy ten stary. Chociaż jest przedziurkowany, to z reguły nikogo to nie interesuje. Dotychczas tylko w jednym miejscu pani zorientowała się, że coś jest nie tak. Za to w następnej wypożyczalni nawet nie spojrzeli, czy nazwisko w formularzu zgadza się z tym w paszporcie. Tak czy inaczej, lepiej stracić wizę amerykańską, niż czekać nie wiadomo gdzie na wyrobienie nowych papierów.
      Śniadanko, wypożyczalnia, tankowanie i jedziemy. Nowicjusze rozjeżdżają się po porannych modlitwach i obowiązkach do swoich szkół i zajęć. Często mają przy sobie parasole, aby móc schronić się pod nimi przed deszczem lub palącym słońcem.


     Całą noc znowu padał deszcz i błotnista ziemia rozmokła jeszcze bardziej. Po zjechaniu z asfaltu wszędzie widać kałuże, rozjeżdżone koleiny. Ślisko ... A my dzisiaj asfaltu oglądać raczej nie będziemy, więc zapowiada się małe enduro po laotańskich wioskach. Najpierw jedziemy kilka kilometrów za miasto do wodospadu Kaeng Nyui.


     Wodospad okazuje się mało atrakcyjny i spokojnie można go sobie odpuścić, zwłaszcza, że kasują za wstęp. Być może podczas większych opadów pory deszczowej jest on bardziej widowiskowy, ale teraz nawet nie było co fotografować. Chociaż podobało nam się, że jego otoczenie jest prawie całkowicie dzikie. Oprócz zbudowanych schodków i mostków dookoła dzika dżungla. No i dotarcie do tego miejsca sprawiło nam sporo frajdy.


     A i wydostanie się stamtąd po śliskiej nawierzchni nie było łatwe ...


     Mieszkańcy wiosek muszą tą drogę pokonywać (często na piechotę) niezależnie od pogody. Kiedy popada tu jeszcze mocniej, to wszystko zamienia się w błotnisty potok. Tymczasem można spokojnie przejść.


     W okolicy znajduje się dużo jaskiń i chcieliśmy zobaczyć niektóre z nich. Laotański sposób wyciągania z turystów kasy jednak nie przypadł nam do gustu. Polega on na tym, że trzeba płacić za wszystko - za przejazd przez resort wypoczynkowy, którego nie da się ominąć, za "parking", za wejście do jaskiń. Siedzi kilku miejscowych przed jaskinią i jak nie zapłacisz, to nie wejdziesz. I to nie jakieś tam grosze, bo za te same pieniądze można kupić posiłek na straganie. A tu kasują bezprawnie i bez wysiłku, tylko dlatego że jesteś turystą. Jakoś przeżyjemy bez tych jaskiń ... Widoczki dookoła są tak zachwycające, że nie musimy oglądać gór od środka. Pojeździmy sobie tam, gdzie turyści z reguły nie docierają - w końcu mamy terenowy skuter ;-)


     Skuterkowe lusterka żyły własnym życiem na wyboistych drogach, a i reszta wskaźników pozostawiała wiele do życzenia. Oby tylko nie zabrakło nam paliwa ... A życie kilka kilometrów za miasteczkiem toczy się swoim rytmem ...




     Dla ochłody i obmycia siebie i skutera z błotnistych zachlapań pojeździliśmy trochę przez strumień.


     Warunki w jakich żyją ludzie w XXI wieku czasami zaskakują. I nie są to jakieś pojedyncze domki ...




     Tak wyglądają całe wsie. A i tak jest tu dobrze, bo dotarła już elektryczność. Można więc podłączyć telewizor i satelitę, które wydają się być obowiązkowym wyposażeniem nawet najbiedniejszej chatki. Ot, takie laotańskie hobby -telewizja.
     Pytamy kilku lokalesów, czy bliżej do Vang Vieng będzie wrócić tą samą drogą, czy może jechać dalej. Odpowiedzi różnią się drastycznie, sami decydujemy więc, że jedziemy dalej. Będziemy się martwić później. Nasze obawy są jednak bezzasadne, ponieważ w wiosce znajduje się stacja benzynowa ;-)



     Uspokojeni tym faktem zakupiliśmy jeszcze w pobliskim sklepiku małą przekąskę. Posiedzieliśmy chwilę niespiesznie konsumując miejscowe przysmaki i uzupełniając wypoconą z organizmów wodę.


     W międzyczasie sami staliśmy się ciekawostką dla miejscowych dzieciaków i z wioski wyjeżdżaliśmy otoczeni ich uśmiechami.



     Za chwilę czekała na nas kolejna atrakcja wymyślona przez zaradnych Laotańczyków. Dotarliśmy do rzeki, której w tym miejscu nie dało się pokonać bez mostu. Most oczywiście jest, bo i miejscowi muszą jakoś dojeżdżać do domu. Ale turyści muszą za przeprawę mostem zapłacić haracz. Przed mostem rozciągnięty jest gruby sznurek i dopóki nie zapłacisz, nie pojedziesz ;-( Pofatygowali się tu nawet o wydrukowanie biletów, tylko w języku angielskim (czyli miejscowi nie płacą). Opłata ustalona jest również za przejście mostem ...


     Nie kalkuluje nam się wracać, więc traktujemy to jako atrakcję dnia, płacimy i jedziemy dalej.


     Rzeka ma tu wyjątkowo dużo zakrętów, z drogi zjechać się nie da, bo "zapomnieliśmy" zabrać maczety, aby przedrzeć się przez dżunglę. Poza tym pamiętamy o ukrytych w ziemi niespodziankach z czasów wojny i staramy się trzymać wytyczonych ścieżek. A tu most za mostem i wszędzie haracz. Wydaliśmy już dzisiaj na te dziwne opłaty równowartość noclegu i więcej nie zamierzamy dawać się okradać. Spotkana przy jednym z mostów para turystów na dwóch skuterach (podwójne opłaty!) ma już prawie pianę na ustach z wściekłości na to bezprawie. Nie jesteśmy więc sami z tym niesmakiem. Francuzi płacą z niewesołą miną i jadą dalej. My wydaliśmy już wszystkie drobne i nie uśmiecha nam się wyciągać kolejnego banknotu do rozmianki. Pokazujemy "obsłudze" mostu (nigdy nie jest to jedna osoba) pusty portfel i tłumaczymy, że wszystkie pieniądze wydaliśmy na poprzednich przejazdach. W końcu wyciągnęliśmy kartę kredytową i obróciliśmy wszystko w żart. Numer z kartą tak się miejscowym spodobał, że puścili nas dalej bez niczego i machali do nas nawet, kiedy byliśmy po drugiej stronie mostu ;-) Zadziałało jeszcze nie raz ;-)
     Właściwie poza polami ryżowymi i sporadycznie poletkami kukurydzy nie widzieliśmy tu innych upraw. Pola ryżowe zajmują tu naprawdę duże obszary, a ich obsadzenie pochłania sporo czasu i energii. Wyobrażacie sobie stać cały dzień w wodzie, zgięci w pół, w niemiłosiernym upale i wtykać w błotnistą ziemię setki kępek ryżu? Jedna po drugiej, rządek za rządkiem ... A później podobnie trzeba zebrać plony ... Kawał ciężkiej roboty, a tu zajmują się tym wszyscy, niezależnie od wieku ...


     I tak hektar za hektarem, poletko za poletkiem, wydaje się, że końca pracy nie widać ... I chociaż miejsce otoczone górami wygląda cudownie, to tym razem nie zazdrościmy ...


     Przyjechaliśmy do Vang Vieng z mieszanymi uczuciami, ale zdecydowanie jesteśmy zadowoleni z pobytu tutaj. Widoku podchmielonych tłumów spokojnie można uniknąć, a okolica warta jest zobaczenia. Szkoda tylko, że trzeba być równie sprytnym w dbaniu o swoje finanse, co kreatywni Laotańczycy w ich wyciąganiu z turystycznych portfeli. Ale to też rodzaj atrakcji w podróżowaniu ;-)

2 komentarze:

  1. Ha, ha! Podoba mi się ta finansowa wojna, z podchodami. Musza z czegoś żyć. Ale z naszych gliwiczan?!
    Całusy!
    Michał

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, muszą z czegoś żyć, tylko ich cennik jest "trochę" zawyżony. W przeliczeniu na nasze pieniądze biorą prawie 5 zł za przejechanie każdym bambusowym mostkiem, których na trasie jest kilka. Tyle samo lub więcej - wstęp do jaskini. Po chwili okazuje się, że znowu trzeba iść do bankomatu. No więc z całym szacunkiem, ale nawet polskie autostrady nie są takie drogie ;-)

    OdpowiedzUsuń