sobota, 14 lipca 2012

Mętny Mekong

     Chiang Khong jest niewielkim miasteczkiem przy rzecznej granicy na Mekongu, między Tajlandią a Laosem. Nie ma tu zupełnie nic ciekawego, ale granica czynna jest od rana do zmierzchu i nocne jej przekroczenie nie wchodzi w grę. Trzeba więc w wymienionym miasteczku zanocować. Tutejsze noclegownie żyją chyba tylko z jednorazowych, ale systematycznie dojeżdżających w to miejsce turystów. W hotelu oferują załatwienie formalności granicznych, oczywiście za opłatą. Kiedy nie chce się z tego skorzystać - szerokie uśmiechy szybko znikają z twarzy uprzejmej wcześniej obsługi. W Tajlandii zdarzyło nam się to kilka razy. Kraj ten zwany jest "miejscem uśmiechniętych ludzi" i rzeczywiście tak jest, tylko szkoda, że owe uśmiechy zazwyczaj mają swoją cenę. Tajlandia sama w sobie nam się podoba, ale nie zapałaliśmy do niej bezgraniczną miłością ... Granicę tajlandzką przekracza się bezproblemowo, trzeba tylko chwilę poczekać w kolejce do okienka (ale dzięki temu parę groszy w kieszeni). 
     Następnie miejscową taksówką wodną należy przepłynąć Mekong, aby odprawić się na granicy laotańskiej.


     Oczywiście łódka odpływa kiedy uzbiera się komplet pasażerów, ale idzie to nawet sprawnie.


     Gęsta, mętna woda Mekongu ma kolor rudawo-żółty, który nie zachęca do zanurzenia w niej choćby paznokcia. Jest to jednak spowodowane głównie podłożem rzeki, a nie ilością zanieczyszczeń. Chociaż pływających śmieci i plastików tu nie brakuje, to w pobliżu nie ma jednak trucicielskich zakładów przemysłowych czy innych fabryk. Jeśli więc kolor i nieco różna od naszej flora bakteryjna komuś nie przeszkadza, może śmiało wskakiwać do wody. Trzeba tylko uważać na silne wiry wodne i ostre skały schowane w mętnej toni.
     Z rozważań na temat zanieczyszczenia Mekongu wyrwało nas szybkie dopłynięcie do brzegu laotańskiej wioski Houay Xai. Odprawa graniczna po tej stronie rzeki trwa nieco dłużej. W jednym okienku pan celnik odbiera paszport, przekazuje go współpracownikom siedzącym przy dużym stole za jego plecami. Panowie wklejają i wypełniają całostronicową wizę do paszportu. Ten przekazywany jest do drugiego okienka, w którym pobierana jest opłata za wizę i wypisywane potwierdzenie jej przyjęcia. W trzecim okienku pan zerka na całość gwoli ścisłości, po czym to samo robi pan celnik przy drewnianym stoliku, oddalonym od poprzednich okienek o jakieś 15 metrów, kończącym strefę przygraniczną. Teraz jesteśmy już pełnoprawnie w Laosie ;-)
     Dalej można się przemieszczać autobusami lub płynąć po Mekongu wolną lub szybką łodzią. Wybraliśmy opcję Slow Boat, czyli dwa dni płynięcia łodzią z noclegiem w jednej z przybrzeżnych wiosek. Cały pakiet wykupiliśmy już w Chiang Mai i wyszło symbolicznie drożej, niż mielibyśmy wszystko wykupić oddzielnie. Zanim jednak przyszła godzina wypłynięcia z laotańskiego Houay Xai, nasi opiekunowie z agencji turystycznej dwoili się i troili, aby wyciągnąć od turystów choćby najmniejszy grosz. Bajki o braku miejsc noclegowych i bankomatów szły im tak przekonująco, że sporo osób wykupiło drogie pokoje, aby mieć pewność, że nie będą spać pod chmurką. Kurs wymiany walut był strasznie żałosny, ale i na to znaleźli się chętni. Patrzyliśmy tylko na to z politowaniem i podziwialiśmy talent tajlandzko-laotański do oskubania zachodnich turystów ;-) Mistrzostwo świata!
     Zaopatrzeni w napoje i jedzonko udaliśmy się na przystań, z której raz dziennie odpływają Slow Boat'y.



     Zajęliśmy przypisane nam miejsca i czekaliśmy, aż pojawią się wszyscy pasażerowie. Oczywiście w hotelach po stronie tajlandzkiej wciskano bajki, jak to niewygodnie jest na łodziach i że koniecznie trzeba kupić poduszkę, aby komfortowo przetrwać podróż. Okazało się, że siedzenia nie są drewniane, tylko jakieś samochodowe i licznie zakupione poduszki są całkowicie zbędnym ekwipunkiem. Boki zrywać!


     Na łodzi mieści się nawet do 140 osób i nie wszystkie miejsca są wygodne. Ale kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi! Najwidoczniej nie wszędzie znają to przysłowie, bo trafiła się grupka rozwydrzonych, młodocianych pasażerów, którym nie spodobały się ich miejscówki. Zrobili niemal rewolucję na łodzi domagając się lepszych miejsc lub drugiej łódki specjalnie dla nich. W sumie obsługa Slow Boat'a wyprosiła na gorsze miejsca tubylców podróżujących z nami, a zachodnie towarzystwo rozsiadło się w wygodnych fotelach. Opóźnili wypłynięcie  łodzi o godzinę ...


     ... a już po kilkunastu minutach wyciągnęli piwo, papierosy i zaczęli regularną imprezę na Mekongu. I  nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że absolutnie nie przeszkadzało im w tym imprezowaniu to, że lokalni staruszkowie i dzieciaki, którzy absolutnie niczym nie zawinili, płyną teraz na końcu łodzi, w smrodzie spalin i hałasie silnika ... Młode, turystyczne dupy siedziały wygodnie i to było najważniejsze. Smutne to było widowisko, a nawet żałosne ...

     Mekong nie jest łatwą rzeką do żeglugi. Często wystają z wody ostre skały, a wiry wodne wymagają od sterującego łodzią ciągłej uwagi. Z tych powodów po zmroku ruch na rzece zamiera.


      Podczas pory deszczowej, która dopiero się zaczyna, wszystko staje się jeszcze trudniejsze. Na szczęście tego dnia tylko postraszyło intensywnym, ale krótkim deszczem.


     Wybraliśmy tą formę dotarcia w głąb Laosu aby podziwiać tutejsze krajobrazy, a nie imprezować i tej wersji się trzymaliśmy. I chociaż płynęliśmy kilka godzin, to wbrew pozorom - wcale nie było nudno. Życie wzdłuż Mekongu toczy się swoim rytmem i fajnie było je podglądać. Rybacy mieszkają czasem w bardzo prowizorycznych namiotach ...


     ... z braku mostów wszystko transportuje się łodziami ...


     ... bardziej przydatna od samochodu jest łódź ...


     ... niektórzy mieszkają w domkach na wodzie ...


     ... a dookoła góry porośnięte wspaniałą dżunglą, tylko miejscami wykarczowaną pod uprawy kukurydzy.


     Alternatywą do naszego powolnego przemieszczania się są szybkie łodzie motorowe. Jednak kilka godzin w kamizelce ratunkowej, kasku na głowie i potężnym huku silnika w tak malowniczych okolicznościach przyrody to raczej nie dla nas. Ale chętnych nie brakuje.


     Również w Laosie dzieciaki zachwycają się czipsami jak ich rówieśnicy na całym świecie ;-)


     I tak podziwiając kolejne odsłony Laosu z pokładu łodzi leniwie płynącej Mekongiem ...



     ... docieramy do wioski Pakbeng, w której czeka nas obowiązkowy nocleg podczas tej rzecznej podróży. Oczywiście noclegów jest aż nadto , ceny pokoi to 1/3 wartości płaconej przez niektórych na granicy, a standard całkiem przyzwoity. Do tego można płacić dolarami lub tajlandzkimi bahtami, zamiast dać się oskubać na wcześniejszej wymianie. Pierwszy zachwyt studzą szybko ceny żywności. Miało być taniej niż w Tajlandii, a tu wszystko o połowę drożej. W dodatku widać zmowę wioskową i ceny na straganach są niemal identycznie wysokie jak w knajpach. Generalnie to i tak stosunkowo niedrogo, ale strasznie nie lubimy sytuacji, kiedy musimy przepłacać tylko dlatego, że jesteśmy turystami. Niestety wszystkich kroją tu równo mocno i trzeba to jakoś przełknąć, również przy porannym posiłku. Niesmak zdzierstwa (a może jednak zaradności miejscowych?) pozostaje ...
     Skacowani pasażerowie łodzi nie mają dzisiaj żadnych zastrzeżeń co do jej przepełnienia i odpływamy o czasie. Temperatura wydaje się być wyższa niż wczoraj i chociaż jesteśmy na świeżym powietrzu, to wyczuwa się delikatny swądek przepoconych ubrań ;-)
     Dzisiaj miejscówki były na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy" i nikt nie miał pretensji o kiepskie ulokowanie na pokładzie. Tymczasem laotańskie wioski pojawiają się co raz częściej ...


     ... i nasza łódź też kilkukrotnie przybija do brzegu, aby wysadzić lub zabrać lokalne towarzystwo. A w każdej wiosce masa dzieciaków pomagających rodzicom w codziennych obowiązkach lub zwyczajnie gapiących się z zainteresowaniem na białych przybyszy.




     Drugiego dnia podróży atmosfera na łodzi zrobiła się znacznie milsza i nawet podróżujący z nami Chińczycy dali krótki popis swoich muzycznych umiejętności ;-)


     Jednak zachowanie niektórych "turystów" nadal pozostawiało wiele do życzenia, że wspomnę choćby o nagminnym wyrzucaniu śmieci za burtę. A później wielkie zdziwienie, kto tak ten Mekong zaśmieca? Szkoda gadać ... ;-(
     Pomijając wybryki współpasażerów jesteśmy bardzo zadowoleni, że nie zdecydowaliśmy się na kolejną, nudną podróż autobusem. Widoki piękne i można się nieco wyluzować podczas dwudniowego, niespiesznego rejsu do Luang Prabang ... 

1 komentarz:

  1. Boże Święty! Ja z takimi "turystami" jechałem kiedyś do Bułgarii. Koszmar! No, ale zawsze to dla Was urozmaicenie. Ale co ONI robili w Laosie, zamiast siedzieć w swoim pubie?
    Całusy!
    I pozdrowienia od mojego Anioła Stróża! Zawsze mi mówi, gdzie teraz jesteście!
    Michał

    OdpowiedzUsuń