niedziela, 29 lipca 2012

Hanoi - pierwsze starcie

     Laos podoba nam się bardzo, mimo wszelkich kombinacji jego mieszkańców. Jest tu czysto i przez cały pobyt nie widzieliśmy nawet pół karalucha. Szkoda nam stąd wyjeżdżać, zwłaszcza że tym razem odpuszczamy południową część kraju z jego wyspami na Mekongu. Następnym razem ;-)
     Do kolejnego państwa nie byliśmy przekonani, ale ustaliliśmy, że jeżeli w Vientiane uda nam się załatwić wizy, to jednak pojedziemy. No i udało się!
     Tymczasem odebrano nas z hotelu (o dziwo - punktualnie!) i odstawiono na dworzec autobusowy, z którego mamy jechać dalej. Sporo się nałaziliśmy przed kupnem biletów, bo i ceny bardzo różne, i nie ze wszystkimi szło się dogadać. Jedyną opcją był tzw. sleeping bus, czyli autobus z miejscami leżącymi. W interesującym nas kierunku nie jeżdżą tradycyjne pojazdy. Może to i dobrze, bo się człowiek jakoś lepiej wyśpi niż na siedząco? Oczywiście kupiliśmy najtańszy bilet, jaki udało nam się znaleźć i ... trochę się zdziwiliśmy na dworcu. Nasza wyobraźnia podpowiadała nam wcześniej nieco lepszą opcję, którą przedstawiał sprzedawca w agencji. Ale zanim zdążyliśmy się otrząsnąć z pierwszego wrażenia, kierowcy który nas przywiózł na dworzec oczywiście już nie było. Okazało się też, że autobus odjeżdża dwie godziny później, niż nas zapewniano. Więc PO CO, do cholery, przywieźli nas tu tak wcześnie? Tego już się nie dowiemy ...
     Po wejściu do środka naszego wehikułu roześmialiśmy się w głos. To tak wygląda super komfortowy sleeping bus, w którym spędzimy następne 24 godziny (co najmniej).


     Trzy rzędy dwupiętrowych łóżek w rozmiarach azjatyckich nie wróżyły nawet szczypty komfortu ;-( Ale faktem jest, że nawet na dworcowym cenniku bilety były droższe, niż my płaciliśmy w agencji. Jak to możliwe? Tego już się nie dowiemy ... Patrzyliśmy z rozbawieniem na miny przybywających turystów, które mówiły same za siebie - miało być tak pięknie! Pół na pół z tubylcami wyruszyliśmy w naszą podróż sleeping busem. Po mniej więcej godzinie nastąpił pierwszy przymusowy postój. Trzeba naprawić światła, bo jednak mogą się przydać w nocy. Naprawione, jedziemy dalej. Amortyzatory to już chyba tylko wspomnienie, bo na każdej dziurze (przypominam o sporych brakach w asfalcie na laotańskich drogach) dobija tak mocno, że czujemy wszystko w czubku głowy. Spania w takich warunkach chyba nie muszę opisywać ... Nad ranem dotarliśmy do granicy, którą otwierają dopiero o siódmej. Teraz udało się na chwilę przymknąć oko ...
     Baaardzo pooowooolneee ruchy celników nie pomagały w rozładowaniu tłumów, ale nikt się tym nie przejmował. Oki, mamy stempelki wyjazdowe z Laosu, teraz marsz na odprawę wjazdową do Wietnamu. Jakiś kilometr przez plac budowy i wyjeżdżające z niego ciężarówki i jesteśmy na miejscu. Tu miła panienka z okienka żąda od każdego "one dolar" razem z paszportem. Samego paszportu nie przyjmuje. Poza "one dolar" nie chce rozumieć, lub nie rozumie żadnego słowa po angielsku. Nie wiemy więc, co to była za opłata. Nie doczytaliśmy się wcześniej, aby istniała jakakolwiek opłata wjazdowa do tego kraju, ale umęczeni warunkami podróżowania nie mamy już siły ani ochoty na dochodzenie jej słuszności. Nie wydaje nam się jednak, aby to była legalna opłata ...  A niech im @#%&*!
     Tymczasem podjechał nasz super komfortowy autobus, wzięliśmy plecaki na prześwietlenie, prześwietliliśmy je, spakowaliśmy z powrotem do autobusu i wyjechaliśmy z przejścia granicznego. Jesteśmy w Wietnamie! I już tutaj widać, że nie będzie tak miło jak w Laosie. Przydrożne wysypiska śmieci, brud, smród i niestety ... karaluchy.
     Stan laotańsko-wietnamskich dróg spowodował drugi przymusowy postój naszego autobusu. Tym razem coś się stało z kołem, a bez koła - nie pojedziesz! Mimo niewesołych przyczyn tych postojów nawet się wszyscy cieszyli z ich powodu, bo można spokojnie rozprostować kości. Wszyscy głodni po całej nocy, bez prowiantu, bo wszędzie wcześniej autobusy zatrzymywały się na posiłki. A przy warsztacie naprawiającym koło ani sklepu, ani knajpy. Nic! W końcu udało się wyjechać z tego pustkowia gastronomicznego. Ale na postój w "ustawionej" knajpie kierowcy musieliśmy jeszcze sporo poczekać. Wszyscy niemal wybiegli w podskokach, kiedy to nastąpiło, ale równie szybko nasz zapał do jedzenia zniknął. Tak brudnej "restauracji" jeszcze nie widzieliśmy podczas tej trasy. Wietnamczycy wyrzucają odpadki na podłogę, pod stół. Tam też plują, gaszą papierosy i rozdeptują co wpadnie pod buta (np. karaluch). Masakra! Na nasze nieszczęście było to jedyne miejsce w zasięgu wzroku, gdzie można było kupić cokolwiek do jedzenia. Wzięliśmy tylko jedną marną, niezbyt smaczną zupę na oszukanie żołądka i więcej nie byliśmy w stanie tam przełknąć. Udało nam się jeszcze dokupić ananasy i to musiało wystarczyć do końca drogi ;-(
     Wytrzęsieni, głodni, niewyspani, przepoceni i poobijani dotarliśmy w końcu późnym wieczorem do stolicy Wietnamu - Hanoi. Chociaż marzyliśmy o prysznicu i wygodnym wyrku, to przyszło nam jeszcze na to poczekać. Wietnamczycy kręcą, kombinują i kłamią w żywe oczy z pokerową miną, aż trudno w to uwierzyć. Przykład? Zagaduje nas koleś przed hotelem:
- Szukacie pokoju? Mam ładne, czyste ...
- Jaka cena?
- 20 $
- Drogo! Opuścisz coś?
 I w tym momencie z tego samego hotelu wychodzi drugi wietnamski przystojniak, przekonany o płynności swego angielskiego, który nie słyszał naszej rozmowy sprzed minuty i krzyczy do nas:
- Możecie najpierw zobaczyć pokój. Naprawdę jest super i kosztuje tylko 30$!
- Ale zaraz, twój kolega powiedział 20 $, ty 30 $. Znacie w ogóle cenę tego pokoju?
- A ile możecie zapłacić? Bo pokoje są naprawdę ... bla, bla, bla ...
I podobnie na każdym kroku. A pokoje to z reguły brudne nory, tylko recepcje odszykowane, aby sprawić dobre pierwsze wrażenie. Szybki rzut wprawnym okiem na klienta, ciężar jego bagażu i cena wyssana z palca. Cennik? Jaki cennik? Powiedź mi skąd przyjechałeś, a będę wiedział na ile mogę cię skroić!
     Wycieńczeni padliśmy w końcu w jakimś przyzwoitym pokoju, targując przy zapłacie połowę ceny wyjściowej ...

1 komentarz:

  1. No to czekają Was niezłe wietnamskie przygody. I mnie też, bo ja też juz się denerwuję!... Więc - jak najkrócej!
    Pozdrawiam!
    Michał!

    P.S. W wiadmomym blogu - historyczne zdjęcie. Renato, tylko nie płacz!

    OdpowiedzUsuń