sobota, 21 lipca 2012

Spływamy

     Z Luang Prabang wyjechaliśmy z pewnym opóźnieniem, co podobno jest tutaj normalne i już się tym nie denerwujemy. Kierowca tuk-tuka odebrał nas z hotelu jakieś 40 minut po czasie, pojechaliśmy jeszcze po kolejnych pasażerów do innych hoteli i dopiero wtedy zawiózł nas do mini-busa. Ten zaś nie czekał na nas na jakimś dworcu, tylko stał przy trasie za miastem z innymi współtowarzyszami podróży w środku. Na szczęście nie było kompletu i można było w miarę wygodnie rozsiąść się w fotelach.
     Droga nr 13 biegnąca z północy na południe kraju jest jedną z nielicznych asfaltowych dróg w Laosie. I to właściwie niespełna asfaltowych - jadąc tędy dziwiliśmy się kilku pierwszym bez asfaltowym odcinkom. Późniejsze już nie robiły wrażenia, po prostu tak tu jest. Na odcinku Luang Prabang - Vang Vieng droga wije się pomiędzy malowniczymi górami.



     Niestety według mojego żołądka wije się zbyt mocno, a ilość zakrętów zdecydowanie mu się nie spodobała ;-( Nawet tak klimatyczne widoki nie były w stanie odwrócić mojej uwagi od niedogodności  krętej podróży.


     Słysząc sprzeczne opinie nie do końca byliśmy przekonani, czy chcemy zatrzymać się w Vang Vieng. Postanowiliśmy jednak sprawdzić na własnej skórze, o co w tym wszystkim chodzi? W miarę szybko znaleźliśmy rozsądny pokój. Chociaż tak naprawdę najlepszy w tym pokoju był widok z okna.


     Już wieczorem okazało się, że panie masażystki z salonu umiejscowionego na parterze wykonują również "specjalny masaż w pokoju klienta". Właściwie "panie" wyglądały na nieletnie dziewczątka, a ich klienci wręcz przeciwnie - na bardzo wiekowych. Przykro było na to patrzeć i następnego dnia odżałowaliśmy widok z okna na rzecz pokoiku w zacisznej, bocznej uliczce, bez salonu masażu na parterze ...
     Miasteczko nie jest duże, za to ma chyba rekordową liczbę fryzjerów. Przeciętnie salon fryzjerski wygląda jak poniżej.


     Skusiłam się na postrzyżyny w ździebko lepszym miejscu, gdzie pani fryzjerka (nie wiedzieć czemu) zyskała moje zaufanie. Nieco tępe nożyczki strzygły chwilami metodą szarpaną, ale efekt końcowy wyszedł nawet dobry. Przynajmniej jest mi chłodniej ;-)
     Całe miasteczko rozwinęło się mocno turystycznie zaledwie przez ostatnie kilka lat. Sławę najlepszej imprezowni na świecie zyskało wśród zachodniej młodzieży dzięki tubingowi , lejącemu się strumieniami alkoholowi, łatwo dostępnym narkotykom i wspomnianym już paniom "masażystkom". Tubing to spływ niemałą, głęboką rzeką, na dętkach samochodowych, od jednego do następnego przybrzeżnego baru. Rwąca rzeka, alkohol i narkotyki to mieszanka wybuchowa i to niestety dosłownie. Corocznie podczas tych "zabaw" traci życie nawet kilkadziesiąt młodych osób, które w dodatku płacą agencjom turystycznym za zorganizowanie tubingu. Nikt więc nikogo do niczego nie zmusza, a ilość laotańskich kombinacji i układów nie pozwala na zatrzymanie tego zjawiska. Zbyt duże pieniądze z tego płyną ... A za dwa tygodnie imprezowania w Laosie można co najwyżej zaszaleć przez weekend w Londynie, więc rachunek dla młodzieży jest prosty. A jak się znudzą tubingowaniem, przesiadują w tutejszych knajpach wgapiając się bezmyślnie w amerykańskie seriale komediowe.


     Do tego chodzą po całym mieście w baaardzo skąpych strojach kąpielowych, od rana do wieczora, zataczając się po całej ulicy. Teraz jest po sezonie, ale podczas europejskiej zimy podobno trudno tu znaleźć miejsce noclegowe, a chodniki upstrzone są "zmęczonymi" imprezowiczami, którzy wśród miejscowych mają ksywkę "zombie". I to jest Vang Vieng, które nam się nie podoba. Można jednak całe to zamieszanie omijać, gdyż imprezowe towarzystwo raczej nie wychodzi poza kilka najgłośniejszych uliczek, a z pobytu w Laosie pewnie i tak niewiele pamiętają ;-(
     A szkoda, bo można tu zobaczyć również ciekawe rzeczy. Jest kilka świątyń, sporo mnichów kręcących się po okolicy czy odprawiających modły naprzeciwko salonu "masażu".


     Chroniąc się przed deszczem porozmawialiśmy chwilę z jednym z młodych mnichów, który właśnie uczy się angielskiego i próbuje ćwiczyć go w praktyce. Chociaż mimo natłoku turystów nie ma do tego zbyt wielu okazji. Kiedy chciałam sobie zrobić z nimi zdjęcie, zgodzili się nawet chętnie. Ale rozstąpili się jakby oparzeni, kiedy siadałam między nimi. I to nie ze względu na mój podeszły dla nich wiek, ale dlatego, że nie mogą mieć kontaktu fizycznego z innymi osobami. Na wszelki wypadek więc woleli odsunąć się na znaczną odległość, niż mieliby przypadkiem dotknąć mnie choćby rąbkiem szaty.


     Mnisi wstają codziennie o czwartej rano, modlą się znaczną część dnia, zbierają poranną jałmużnę od wiernych, uczą się, jedzą góra dwa posiłki dziennie - wcześnie rano i nie później niż przed jedenastą w południe, piorą, sprzątają, grabią, dbają o czystość i porządek swojej świątyni oraz swój własny.


     Poza wspomnianymi wcześniej "atrakcjami" Vang Vieng ma do zaproponowania całkiem sporo. Jednego dnia wybraliśmy się na całodzienne kajakowanie po rzece Nam Song. I to nie takie bierne jak w Phuket, ale regularne wiosłowanie własnymi rączkami. Całą noc lał deszcz i już się baliśmy, że nici z naszej wycieczki. Udało się jednak wypłynąć ;-)


     Na początek tylko przepłynęliśmy na drugi brzeg rzeki, aby wybrać się na pieszą wyprawę do jaskiń. Nocne deszcze zrobiły swoje i wszędzie było bardzo ślisko. Wywróciłam się jak długa tuż po wyjściu z kajaka i chociaż na szczęście nic poważnego mi się nie stało, to do dzisiaj chodzę obolała po bliskim spotkaniu z laotańską ziemią ;-) Przejście przez tutejszą wioskę po opadach deszczu nie jest łatwym zadaniem ...


    ... a pokonanie wąziutkich, błotnistych ścieżek na polach ryżowych to już niemal akrobacyjny wyczyn ;-)



     Szczęśliwie doszliśmy do Wodnej Jaskini, której nietypowe zwiedzanie musiało się odbyć bez aparatu. Wpływa się do niej wąską szczeliną siedząc na samochodowej dętce. Tak, tak! Dokładnie tak samo jak na tubingu! I szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie płynięcia tym wynalazkiem szeroką rzeką, pod wpływem alkoholu lub innych środków ... Ale poruszanie się w jaskini, przeciągając się po bezpiecznych linkach, w towarzystwie przewodnika - jak najbardziej.


     A jaskinia rzeczywiście piękna, z milionami mineralnych, niteczkowatych nacieków zwisających ze skał i innych dziwnych jaskiniowych tworów.
     Posileni przygotowanym przez organizatorów poczęstunkiem wróciliśmy nad brzeg rzeki zahaczając jeszcze o niewielką Jaskinię Słoni. Nazwa pochodzi od skał przypominających swym wyglądem słonie ...


     ... którym przygotowano do towarzystwa kilka wcieleń Buddy w jaskiniowej świątyni, wyłożonej płytkami ceramicznymi ;-) ...



     ... przed którą na drucie kolczastym wisi dzwon wykonany z fragmentu bomby. Smutne przypomnienie wojennych czasów ...


     Dalsza część dnia upłynęła już na regularnym kajakowaniu. Spływanie rzeką Nam Song chwilami było bardzo leniwe i można było wyciągnąć aparat z wodoodpornego worka.


     Większość czasu jednak padał deszcz, a i rwące progi wodne nie pozostawiły na nas suchej nitki. Po drodze mijaliśmy przybrzeżne bary dla tubingowców, w których z powodu kiepskiej pogody nie było dzisiaj tłumów.


     Zasłużony odpoczynek na hamakach, po kilkugodzinnym wiosłowaniu, był świetnym pomysłem, ale nie przy dzisiejszej temperaturze i całkowitym przemoczeniu.


     Grupa zdecydowanie chciała wracać do suchych pokoi, do czego z radością się przyłączyliśmy, szczękając nieco zębami. Ostatnie pół godziny kajakowania odbyło się w pełnej ulewie pory deszczowej, która poza tym jednym dniem jest dla nas wyjątkowo łaskawa i skąpa w opady deszczu. Oby tak wytrzymało jeszcze trochę bez zalewania nas każdego dnia ...

1 komentarz:

  1. Mnisi i masaż. Skuter i kajak. Błoto i deszcz...Nie tęskno Wam do nowej Zelandii? Albo do bulwaru nad gliwicką rzeką?
    Pozdrowienia!
    Michał

    OdpowiedzUsuń