środa, 2 maja 2012

Raj dla surferów

     Rozpieszczeni nowozelandzkimi atrakcjami i ich częstotliwością jesteśmy tymczasem nieco zagubieni w Australii. Kierując się na północ po Pacific Highway oczekiwaliśmy mnóstwa cudnych widoków, zwłaszcza kiedy zjeżdżaliśmy na tzw. drogi turystyczne. A tu ani widu, ani słychu o ciekawych miejscach. Zaczęliśmy więc odwiedzać nieliczne punkty widokowe, aby jednak zobaczyć nieco australijskiego wybrzeża.
     W Smoky Cape zaliczyliśmy latarnię morską ...


     ... oraz widoki rozpościerające się na prawo i lewo. Długość i szerokość plaż jest tu imponująca.



     Wypiliśmy kawkę i pojechaliśmy na poszukiwania kolejnych ciekawych miejsc. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy, aż zaczęło się robić ciemno i trzeba było zacząć szukać noclegu. Wyczailiśmy darmowy kemping w buszu i już po ciemku wzięliśmy się za przygotowanie obiadokolacji. "Kuchnię" mamy z tyłu kampera i gotuje się stojąc pod klapą bagażnika. Nagle w otaczającej nas ciemności usłyszeliśmy za plecami szybkie, nieregularne kroki. Odruchowo odwróciliśmy głowy w stronę odgłosów. Kilka metrów dalej w świetle czołówek ujrzeliśmy kangura ;-) zdziwionego pojawieniem się światła o tej porze. Za chwilę "doskoczył" do niego połowę mniejszy młodzian. Popatrzyli jeszcze chwilę na nasze zaskoczone i jednocześnie rozbawione miny i "poskakali" w swoim kierunku. To spotkanie wynagrodziło nam całodzienny brak atrakcji ;-)
     Rano śniadanko i w dalszą drogę. Jechaliśmy, jechaliśmy i dojechaliśmy do Coffs Harbour. W mini przewodniku wyczytaliśmy, że kiedyś naturalnie rosły tu połacie bananowców. Obecnie hoduje się tu banany na potrzeby lokalnego rynku i niewielkiego parku rozrywki "Big Banana".


     Można tu kupić masę przedmiotów o smaku, zapachu, kolorze lub kształcie banana. Słynne są też tutejsze bananowe desery. Skusiliśmy się na jeden myśląc, że dostaniemy lody w tym właśnie smaku. Pani sprzedająca zaskoczyła nas niesamowicie podając mrożone banany w polewie czekoladowej z posypką z orzeszków ... na patyku! Smakowały wyśmienicie, aż nam teraz ślinka leci na ich wspomnienie ;-)


     Jechaliśmy dalej i jechaliśmy ... Skusiliśmy się na skok w bok do miasteczka Nimbin. Utworzyli je w latach 70-tych ubiegłego wieku ;-) studenci i hippisi, którzy zasiedzieli się tam po jakimś super festiwalu muzycznym. Żyją sobie tam do dziś i przyciągają kolorowe ptaki z całej Australii. Jest to jedyne miasto w Nowej Południowej Walii, gdzie można hodować na własny użytek i "spożywać" marihuanę. Pomyśleliśmy, że spotkamy tam zapewne fajnie zakręconych ludzi.
     Dotarliśmy tam późnym wieczorem i nie chcąc kręcić się po nocy po dzikim buszu pojechaliśmy na jedyny kemping. Cena rozsądna, podstarzała, lekko upalona hipiska na recepcji, kuchnia, prysznice, będzie fajnie. Niestety po wjeździe na wyznaczone miejsce nasz samochód zatopił się totalnie w rozmiękniętej ziemi, o której zakręcona pani nie raczyła nas uprzedzić. Ani do przodu, ani do tyłu ... Upaprani po łokcie i kolana w błocie poszliśmy do niej z pretensjami. Dostaliśmy jeszcze ochrzan za zniszczony trawnik i wykład na temat "nie wiadomo czego". Na szczęście ktoś wyciągnął nas swoim autem z tego bagna, przepalona hippiska oddała nam po słownych przepychankach pieniądze za nocleg i z ulgą opuściliśmy to miejsce. Hippisi zawsze kojarzyli nam się z pacyfistami i przyjaznym podejściem do ludzi. Widocznie coś się zmieniło ... Inne czasy, inni hippisi ...
     Chcąc nie chcąc w środku nocy szukaliśmy innego noclegu. Niestety recepcje na kempingach w tej okolicy pracują maksymalnie do godziny dwudziestej. Było juz grubo po tej godzinie i odbijaliśmy się w kolejnych miasteczkach od zamkniętych biur. W końcu trafiliśmy na parking dla ciężarówek i tam spędziliśmy noc. Szybko zasnęliśmy po wieczornych "atrakcjach". Do Nimbin już nie wróciliśmy ...
     Rano mieliśmy za to blisko do Byron Bay. Australia poza kangurami kojarzy się z rewelacyjnymi miejscami do surfowania. Wymarzone fale gwarantowane, więc i chętnych nie brakuje. Krótko mówiąc – surferów jak mrówków ;-)




     Australijskie Gold Coast jest mekką dla fanów tego sportu i jest tu nawet miejscowość o nazwie Surfers Paradise. Całość przypomniała nam amerykańską Florydę tym bardziej, że jest tu także Miami i Palm Beach.


     W końcu dotarliśmy do Brisbane, gdzie kolejnego dnia byliśmy umówieni na krótkie spotkanie z Martą. Aż do Australii trzeba było dotrzeć, aby napić się wspólnie kawy i powspominać dawne czasy ;-) Pozdrawiamy Martę serdecznie i dziękujemy za miłe spotkanie! Do następnego gdzieś w świecie ;-)


     Z Brisbane odbiliśmy mocno w lewo. Po kilku godzinach jazdy zaczęło nam się tak naprawdę dopiero podobać. Choć to jeszcze gęsto zaludniony teren, to zabudowania oddalone są od siebie o kilka kilometrów, a mijane miasteczka nie są duże. Zaczynają się powoli wielkie przestrzenie. Australia dopiero się dla nas zacznie za kilkaset kilometrów.



     Tak, tak! To już nie jest "miniaturowa" Nowa Zelandia ...

1 komentarz:

  1. A ja 1 maja byłem na podgliwickich polach (zdjęcia w blogu). Też ładnie, a co! Nie ma co prawda, plaż i hipisów, ale jest rzepak! Jakże pożyteczny!!!
    Całusy!
    Michał

    OdpowiedzUsuń