środa, 23 maja 2012

Great Ocean Road

     W tym rejonie Australii na mapie jest już dosyć gęsta sieć drogowa. Wydawałoby się, że będzie tu zatem więcej cywilizacji w postaci ludzkich siedzib. Choć w porównaniu z Outbackiem jest tu ciasno, to i tak do sąsiada lepiej wybrać się samochodem. A miejscami ponownie jedynie bezkresne pastwiska, no może tylko bardziej zielone i zadrzewione. Miasteczka też już bardziej przypominają zagospodarowane skupiska ludzkie, niż dwa domy na krzyż pośrodku niczego. W sumie miasta są do siebie dosyć podobne, ale bardzo ładnie zadbane i czyste. Wszędzie dużo parków, zieleni, miejsc piknikowych ...
     W Dartmoor, gdzie nocowaliśmy na darmowych kempingu pośród ogromnych eukaliptusów, mieszka zapewne jakiś zdolny rzeźbiarz. Wszystkie zeschnięte mniejsze i większe drzewa zamienione tam są w przeróżne rzeźby. Nawet ciekawie to wygląda i nadało miasteczku oryginalny charakter.


     Aha! Znowu mały wtręcik o ptakach, jakkolwiek to zabrzmi ;-) W Polsce są sroczki białoboczki, a australijskie sroki są negatywem kolorystycznym tych naszych. Ich ostre i głośne dźwięki przypominają szukanie częstotliwości na starym radiu. Pełno ich tu wszędzie i nawet je polubiliśmy.


     W okolicy Portland, już nad oceanem, zaczynają się krajobrazy bardzo przypominające nowozelandzkie wybrzeże południowe. Plaże, strome klify i rozbijające się się o nie fale.


     Na przylądku Bridgewater trafiliśmy na skalne twory nazywane Skamieniałym Lasem. Rzeczywiście wygląda to jak skamieniałe pnie drzew sprzed milionów lat, a ich ilość podpowiada wyobraźni, że był to bardzo gęsty las.



     Tak naprawdę z drzewami oprócz wyglądu nie ma to nic wspólnego. Ponownie woda, składniki mineralne i warunki atmosferyczne miejsca utworzyły coś niesamowitego. Jak utworzyły, tak teraz przyczyniaja się do ich niszczenia. I ponownie koło się zamyka ...


     Z Portland ruszyliśmy w stronę Warrnambool, gdzie zaczyna się Great Ocean Road, biegnąca prawie non stop samym nabrzeżem, z widokiem na ocean. Zanim tam dojechaliśmy mineliśmy kolejny znak ...


     ... ale koali jak nie było, tak nie ma. Pomijamy wszelkie rezerwaty i zoo, bo najchętniej zobaczylibyśmy te słodziaki w naturalnym środowisku. No cóż, może pewnego dnia nam się przytrafią ...
Tymczasem widoczki ze wspomnianej drogi są zachwycające ...


     Do tego co kilkanaście kilometrów jakaś naturalna ciekawostka, punkt widokowy lub po prostu cudna plaża. Miła odmiana po bezkresach Outbacku, które jeden starszy Australijczyk opisał nam jako "kupa jechania, a po drodze nic do oglądania" ;-)
     Teraz worek z ciekawymi miejscami się rozwiązał. The Grotto to fantastyczne miejsce z łukowato-jaskiniowymi formacjami, częściowo zalewanymi przez fale.



     The London Bridge imponuje rozmiarami. Jeszcze niedawno połączony był ze stałym lądem łukiem skalnym. Niestety w 1990 roku łuk zawalił się niespodziewanie, bez najmniejszego ostrzeżenia. Na szczęście dwóch turystów po nim spacerujących zdołano w porę uratować. A morskie fale nadal systematycznie podcinają fundamenty pozostałości ...


     The Arch można podziwiać tylko z bezpiecznej odległości. Niesamowite to wszystko ...


     Od strony wody ten odcinek wybrzeża jest bardzo niebezpieczny i zdradliwy. Blisko brzegu ciągną się potężne, ale płaskie skały, których z daleka nie widać pod grzywami fal. Pod koniec XIX wieku rozbiło się tu kilkanaście statków, głównie z emigrantami z Europy. Przy tym klifowym wąwozie zatopiony jest wrak statku Loch Ard, którego katastrofę przeżyły jedynie dwie osoby ...


     Symbolem tej drogi są malownicze skały o nazwie The Twelve Apostles. Niestety nie da się ich zobaczyć wszystkich na raz, bo troszkę się zasłaniają.



     Ale i tak jest to najtłumniej odwiedzane przez turystów miejsce. Trudno się przedrzeć przez skośnookie tłumy fotografujące się niemal na każdym stopniu schodów ;-)


     Nie dosyć, że droga piękna widokowo, to jeszcze mnóstwo zakrętów. Często więc znaki ostrzegają o wysokim stopniu zagrożenia wypadkiem, gdyż zagapieni w krajobraz kierowcy nie kontrolują kierownicy. Fakt, trudno skupić sie tu na samej jeździe ...


     Chociaż jesienny chłodek czuje się już w powietrzu, to postanowiliśmy pospacerować tutejszymi plażami łapiąc cieplejsze promienie słońca ...


     Przy jednym odcinku drogi, w okolicy Princetown, krajobraz niczym z ulubionych Mazur. Rozlewiska różniły się tylko od naszych kolorem pływających po nich łabędzi. Tutaj czarne łabędzie widzieliśmy często, za to białych chyba wcale ...


     Jak już wspomniałam, zatopionych statków mają tu sporo. Jest nawet miejsce o nazwie Plaża Wraków. Z góry wygląda niebiańsko ...


     Dopiero po zejściu 366 schodkami można się przekonać o tragicznej przeszłości tego odcinka wybrzeża. Do dziś leżą tu zardzewiałe już kotwice i inne części morskich wraków. Nawet jeśli ktoś przeżył taką katastrofę, to wysokie, pionowe klify uniemożliwiały mu wydostanie sie na ląd. Oj, lepiej sobie nie wyobrażać szczegółów takiego położenia ;-(



     Zamarudziliśmy na Great Ocean Road długo i nocleg przyszło nam szukać po ciemku. Drzewa eukaliptusowe mają przedziwnie powyginane konary i po zmroku trochę strach jechać przez taki busz. Fantazja ... Na szczęście dzień pokazał łaskawsze oblicze tego miejsca ;-)


     Po dojechaniu do główniejszej drogi na przylądku Otway dostrzegłam na drzewach mnóstwo nietypowych, szarych, futrzanych kulek. Co to znowu jest?


     Zatrzymaliśmy się na poboczu, aby zidentyfikować nieznane obiekty. Koale!!! Wykrzyknęliśmy równocześnie z ogromną radością ;-)


     Przez następnych kilka kilometrów były ich na drzewach kilkaset. Było wcześnie rano i większość jeszcze smacznie spała. Zwinięte w kulki niczego się nie trzymały, tylko futrzane dupcie miały dobrze wpasowane na rozgałęzionych konarach.


     Zaczęło sie zatrzymywać coraz więcej samochodów zaciekawionych naszym postojem i rozbawieniem. Nawet Australijczycy zgodnie twierdzili, że niestety to już bardzo rzadki widok. Oni też widzieli wcześniej koale tylko w rezerwatach i nie mogli oderwać wzroku od tych żyjących w naturalnym środowisku. A miśki leniwie budziły sie do życia i zaczynały skubać kolejne listki eukaliptusów.


     Spora część eukaliptusowego lasu była już doszczętnie ogołocona z liści. Obgryzione do ostatniego liścia drzewa straszyły z daleka, a koale niestrudzenie zabierały sie za kolejne egzemplarze. Oby im tych drzewek nigdy nie zabrakło, bo stworzonka te są niesamowicie przesympatyczne ;-)


     Nawet nie pomyśleliśmy, że tak wspaniale zacznie nam się kolejny dzień ...

1 komentarz: