niedziela, 20 maja 2012

Powrót z Outbacku

     Czerwony środek Australii podoba nam się niezmiernie. Chociaż nie oferuje zbyt wiele atrakcji, ale za to ich jakość jest unikatowa. Jeżeli dysponuje się samochodem wyprawowym 4x4 można zjeździć centrum wzdłuż i w szerz pomarańczowymi szutrówkami. Naszym wehikułem nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Musimy więc nawijać na opony powrotne kilometry asfaltowych dróg.
     Kilkadziesiąt kilometrów od Uluru wyczailiśmy fajne miejsce na nocleg. Miejsca bez prądu za darmo, a prysznic za symboliczną opłatą.


     Na najwyższym drogowskazie podana jest powierzchnia tej farmy - 1 028 960 akrów! Wychodzi po przeliczeniu ponad 416 kilometrów kwadratowych!!! Ot, taka sobie przeciętna australijska farma ;-)
     Rano pomiędzy dobytkiem biwakowiczów chodził sobie emu i skrzętnie wybierał pozostałości jedzenia z garnków bałaganiarskich turystów. Spacerkiem od jednego do kolejnego i najedzony zniknął w buszu.




     Jeszcze tylko tankowanie pod korek i jedziemy ...


     ... i w takim krajobrazie przejechaliśmy cały dzień. Kolejny nocleg wypadł nam przy samej drodze już w stanie Południowa Australia. W nocy nawet potężne pociągi drogowe rzadko ryzykują spotkanie ze zwierzyną, było więc w miarę cicho.


     Rano ciąg dalszy powrotu z Outbacku. W pewnym momencie po obu stronach drogi zaczęły pojawiać się dosyć spore sterty piachu, ziemi i kamyczków. Okazało się, że zaczynają się tereny obfitujące w złoża opali, a te piaskowe kupki to pozostałości po wydobyciu tych kamieni szlachetnych.



     Po kilkudziesięciu kilometrach wśród kopalni opali dojechaliśmy do Coober Pedy. Miasteczko to jest światową stolicą ich wydobycia. Opale wydobyte w tych okolicach zapewniają 90% światowego zapotrzebowania na ten kamień!



     Samo miasto prezentuje się mało interesująco (delikatnie mówiąc). Bardziej wygląda jak wymarłe i opuszczone, niż jak "światowa stolica czegokolwiek". No chyba, że jak światowa stolica zadupia wielkiego ;-))) Szczerze? Chyba byśmy tam nie chcieli znaleźć się w nocy ;-)



     Chociaż bardzo chcieliśmy tam zobaczyć cościekawego, to po zakupach w większym sklepie i kolejnym tankowaniu ruszyliśmy dalej ...


     Zrobiliśmy postój na rozprostowanie kości, gdy na parking podjechał dosyć niezwykły pojazd kempingowy. Jechał w nim mocno starszy pan, który gra na gitarze i śpiewa i tak przemieszczając się po Australii zarabia na życie. Towarzyszył mu młodzian z Francji, który nagrywał film dokumentalny o tym jakże pozytywnie zakręconym człowieku. Towarzyszyło im kilka kur i kulawy kogut, a cała pierzasta zgraja jechała w dodatkowej przyczepie ;-)



     Niestety jechaliśmy w przeciwnych kierunkach, więc pewnie już się z nimi nie spotkamy ... Ale w krajobrazie zaczęły pojawiać się nawet jakieś drzewka ...


     ... i niespodziewanie struś nam przebiegł drogę. A właściwie trzy strusie, ale tylko jednego pędziwiatra uchwyciliśmy na zdjęciu ;-)


     Skręciliśmy do miasta Woomera, aby uzupełnić zapasy żywnościowe. Niestety żywej duszy nawet tam nie spotkaliśmy, a wszystko pozamykane było na cztery spusty. W centrum przed muzeum miejskim stało zaś mnóstwo wyeksponowanych rakiet, fragmentów satelit, samolotów i innych dziwnych urządzeń wojskowych. Pokazało się, że Woomera jest miasteczkiem wojskowym i znajduje się tam poligon do testowania rakiet wojskowych. Dawno temu wystrzelono stamtąd pierwszego australijskiego satelitę.




     Bez zakupów, ale z nową wiedzą pojechaliśmy dalej...


     Z reguły śpimy tutaj na bezpłatnych parkingach, wyznaczonych do postoju nocnego. Są na nich toalety (choć nie zawsze), woda (raczej niezdatna do picia) i jakieś zadaszenie lub stoliki piknikowe. Często stoi wiele kamperów na jednym parkingu, ale tym razem wyjątkowo byliśmy sami na tym bezkresnym odludziu. Zrobiliśmy sobie ognisko i tak uczciliśmy nasz pobyt na pomarańczowym Outbacku. Rano okazało się, że nieopodal nocowały z nami trzy owce i lis ;-)


     Następny nocleg wypadł w okolicach Adelaidy. Chociaż tylko przez nią przejechaliśmy. To zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo dużo zieleni, parków i zadbanych osiedli domków jednorodzinnych.
     Z braku częstych atrakcji Australijczycy porobili sztuczne twory z cyklu "największe coś". Widzieliśmy już Big Banana, a teraz przypadkiem trafiliśmy w Kingston na gigantycznego homara ;-)


     A przy okazji zobaczyliśmy jak kwitną drzewa eukaliptusowe ..


     Wypatrzyliśmy też przy drodze kolejne kangury, ale one sąnaprawdę bardzo płochliwe i trudno im zrobić zdjęcie. Tu jednak wyraźnie widać, że to uciekający kangur ;-)


     I tak po dłuuugim wyjeździe z Outbacku dotarliśmy do stanu Victoria. Chociaż mnóstwo czasu spędziliśmy w samochodzie jadąc przez wielkie nic, to bardzo się cieszymy, że mogliśmy doświadczyć ogromu tutejszego Outbacku. Bez tych tysięcy przejechanych kilometrów nie mielibyśmy pojęcia o rozmiarach Australii, a wizyta w czerwonym środku byłaby niepełna i pozbawiona smaku przestrzeni ...

1 komentarz:

  1. Och, te ogromne przestrzenie!!! I ten wspaniały pojazd ze starym podróżnikiem i z kurami. BOMBA!
    Całusy. U nas wreszcie słonce!
    MW

    OdpowiedzUsuń