sobota, 19 maja 2012

Uluru

     Główną atrakcję czerwonego środka Australii zostawiliśmy sobie na deser. Właśnie przyszła pora na jego skonsumowanie;-)
     Uluru (Ayers Rock) jest niepodważalną ikoną tego kontynentu. Choć nie wszyscy może kojarzą tę nazwę, to zdecydowana większość zapewne rozpozna charakterystyczny kształt tej góry. Nie z każdej strony jest taka równiutka, ale tu wygląda jak ogromna babka z pomarańczowego piasku.


     Byliśmy przekonani, że na Uluru nie da się wejść. Jest dużo napisów z prośbą, aby tego nie robić. Kiedy podjechaliśmy pod pierwszy punkt widokowy okazało się, że jest nawet przygotowana trasa do wspinaczki na sam szczyt. Choć było dosyć wcześnie rano, to kilka osób już się gramoliło w górę. Szlak wiedzie najmniej stromą krawędzią, ale chwilami i tak trzeba się mocno nagimnastykować, aby pójść do przodu.  


     Przez kilkaset metrów wejście umożliwia i zabezpiecza łańcuchowa poręcz. I jest to jedyne udogodnienie na całej trasie. A miejscami skała jest już dosyć wyślizgana przez obuwie licznych zdobywców Uluru.


     Powierzchnia góry jest bardzo gładka i w razie niewłaściwego kroku nie ma żadnego punktu zaczepienia. Leci się aż do samego dołu bez możliwości chwycenia się czegokolwiek. Kilka osób niestety straciło tu życie, a i teraz nie brakuje cwaniaczków, którzy chcą pokazać jacy to z nich wytrawni wspinacze. Aż strach było patrzeć na niektórych, bo zamiast sobie mogli zrobić krzywdę jeszcze innym uczestnikom szlaku. No ale idiotów podobno nigdzie nie brakuje ...
     Kiedy kończą się łańcuchy widok w dół wygląda jak poniżej.


     W tle widać oddaloną od Uluru kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej Kata Tjutę i wielkie nic dookoła, aż po horyzont. Za to powierzchnia Uluru przypomina nieco księżycowy krajobraz ...



     Grześ miał wyjątkowo dobry dzień i szedł sobie po Uluru jak po wiosennej łące. Ja odpoczywałam kilka razy po drodze, dyszałam i przeklinałam pod nosem brak kondycji. W efekcie Grześ wyprzedził mnie o kilkanaście minut wspinaczki i dokumentował, jak się za nim prawie czołgam. Teraz przede mną tylko jeszcze strome wejście po krótkim łańcuchu ...


     ... i dalej szlak nie ma już żadnych zabezpieczeń. Jest tylko namalowana przerywana linia wskazująca kierunek marszu. A do szczytu jeszcze kawał drogi ...


     W wyśmienitych humorach powędrowaliśmy dalej razem. W niektórych zagłębieniach skały były jeszcze resztki wody. W jednej z takich kałuż wypatrzyliśmy dziwne żyjątko. Nie mamy pojęcia, co to za stwór. Ale warunki do życia wybrał sobie ekstremalne!


     Na szczycie znajduje się punkt orientacyjny na okolicę. I rzeczywiście na horyzoncie można wypatrzeć punkciki oddalone od tego miejsca nawet ponad 150 km.




     Uluru zdobyte! Jeszcze kilka miesięcy temu przez głowę nam nie przeszło, że zdołamy tutaj dotrzeć ...


     Uluru jest potężnym monolitem, który wystaje nad ziemię na 348 m wysokości. Ogromna część góry chowa się przed ludzkimi spojrzeniami pod ziemią. Z tego powodu niektórzy porównują ją do gór lodowych, które w większości schowane są pod wodą i nad jej powierzchnię wystaje tylko przysłowiowy "czubek góry lodowej". Podobnie jest z Uluru. A to co widać i tak jest taaakie wielkie ...


     Na szczycie wiał przyjemny wiaterek, więc upał tak bardzo nie doskwierał. Zamarudziliśy tam chętnie kilkadziesiąt minut rozkoszując się niespiesznie jedynym takim miejscem na świecie ...



     Teraz pozostało jeszcze wrócić na ziemię. Wbrew pozorom nie jest to takie proste, gdyż nadal trzeba uważać na każdy krok. A stromizna stoku widziana z góry wcale nie ułatwia zadania. Na szczęście zaczęło przygrzewać słońce i o tej godzinie nie było wielu chętnych do wspinaczki. Mogliśmy więc bezpiecznie dreptać w dół bez obawy, że ktoś nam się sturla na plecy ...


     Na długo zapamiętamy ten szlak ...


     Szybko przekąsiliśmy coś w autku i ruszyliśmy na objazdówkę wokół Uluru, aby zobaczyć go ze wszystkich stron. Jak wcześniej wspomniałam, nie jest on taki jednolity i równiutki. Również kolor skały zmienia się wraz z innym kątem padania promieni słonecznych.




     Na drodze dookoła góry nie można się zatrzymywać, więc robiłam zdjęcia wyglądając przez szyberdach. A ponieważ Grześ prowadził, to musiałam sobie sama robić fotki na tle Uluru ;-)


      Góra co chwilę wyglądała inaczej ...



     Zatrzymaliśmy się na jeszcze jednym punkcie widokowym i doszliśmy krótkim szlakiem do wodospadu tworzącego niewielkie jeziorko. Całość o wdzięcznej nazwie Mutitjulu.


     Przy tym szlaku było też kilka "kamyczków", które co jakiś czas odłupują się od góry.



     Na jednej ze ścian widać wyraźne pęknięcia, które wyglądają jakby jakiś olbrzym zadrapał górę pazurami.


     Poniższe zdjęcie pokazuje Uluru od strony, która chyba najbardziej nam się podoba. Widać na niej wyraźnie trójkątną ścianę o łagodnej krawędzi prowadzącej w dół. To właśnie tamtędy wchodziliśmy na sam szczyt.


     Obowiązkowym punktem programu jest zachód słońca i podziwianie Uluru w różnym ubarwieniu. Do wieczora mieliśmy jeszcze trochę czasu i spokojnie mogliśmy przyrządzić zasłużoną obiadokolację. A dzisiaj nasza kuchnia samochodowa serwowała potrawkę z ... kangura. Tak, tak! W Australii mięso kangurze kupuje się w sklepie przebierając między wołowiną, wieprzowiną, baraniną i drobiem. Po przygotowaniu smakowało jak wołowina, czyli odrobinę twardawe, ale to był nasz pierwszy (i ostatni) kangur.
     Najedzeni do syta cieszyliśmy oczy zmieniającym się w świetle zachodzącego słońca obliczem Uluru. Było pięknie i nie chciało nam się stamtąd odjeżdżać ...


     Im mniej słońca, tym dłuższe cienie i tym bardziej intensywnie ruda najbardziej znana góra Australii ... Jest w niej coś magicznego ...

1 komentarz:

  1. Tak, jest to coś z niesamowitej magii. Och, gdyby ci faceci w giełdowych szelkach to zobaczyli!!! Ale i tak pewnie przeliczaliby to na dolary!

    Całusy! MW

    OdpowiedzUsuń