sobota, 26 maja 2012

Kościuszko

     Po leniwym przemieszczaniu się pomiędzy miasteczkami wzdłuż Great Ocean Road skierowaliśmy się nieco do góry australijskiej mapy. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Melbourne. Przedmieścia wyglądały średnio ciekawie i ciągnęły sie dosyć długo. Albo my dawno nie byliśmy w dużym mieście ;-)


     W centrum oczywiście wieżowce, chociaż przeplatane starą, niższą i zdecydowanie ciekawszą zabudową. Pomiędzy tym wszystkim zabytkowy tramwaj, którym można pokonać trasę turystyczną po Melbourne.


     My wybraliśmy spacerek na własnych nogach, bo przez wożenie tyłków zdecydowanie za mało się ruszamy.
     Przeszliśmy między innymi trasę o nazwie "Złota Mila". Prowadzi ona przez najciekawsze obiekty miasta, jak pasaż handlowy zlokalizowany w zabytkowych kamienicach. W środku głównie sklepiki i usługi z ręcznie wytwarzanymi towarami lub nieco zapomnianymi zawodami. Była cukiernia z niesamowitymi słodyczami, renowacja starych fotografii, sklep z czekoladą, galeria szkła czy salon mistrza krawieckiego. Wszystko w otoczeniu klimatycznych kafejek.


     Oprócz tego kilka zabytkowych budynków, którymi nie będziemy zanudzać. Skręciliśmy w uliczkę Union, słynną ze swych graficiarskich dzieł i innej dziwnej twórczości pojawiającej się na jej ścianach. Spotkaliśmy tu też ziomalkę, która pozdrawia blogowiczów z lewa i prawa, a nawet niektórych z miasta Warszawa ;-) YO!


     Po słodkim rozpasaniu w Ameryce Centralnej jakoś dziwnie często naszą uwagę przyciągają witryny cukierni. Tym razem wypatrzyliśmy torcik w kształcie pieska ;-) Słodki - dosłownie i w przenośni! Dzielnie mu się oparliśmy, a raczej cenie, chociaż jak na tutejsze warunki to bardzo rozsądna kwota.


     Najbardziej atrakcyjną częścią Melbourne była dla nas okolica Docklands. Nowocześnie i blisko wody, z widokiem na pływające cuda.


     Ogólnie jednak to miasto nas nie zachwyciło, a może po prostu nie trafiliśmy w odpowiednie miejsca ...
Stąd nadal zmierzaliśmy w kierunku północnym, aby zobaczyć kawałek polskich śladów w tej odległej krainie. Dzięki panu Strzeleckiemu, który eksplorował te tereny w XIXw, pojawiły się w Australii miejsca nazwane imieniem naszego sławnego generała.




     Tym samym Strzelecki sprawił Australijczykom niezłego łamańca językowego. W ich ustach nazwisko Kościuszko brzmi mniej więcej jak Koziyjusko i przez chwilę nie wiedzieliśmy, o czym pan do nas mówi. Kiedy próbowaliśmy go nauczyć polskiej wymowy skwitował krótko, że nie może tak tego wypowiadać, bo wszyscy uznają, że jest pijany :-)
     Nas droga przez Park Narodowy Kościuszko i połacie eukaliptusów wciągnęła na maksa. Naprawdę cudowny kawałek tego kraju tu jest ...



     Kilkanaście lat temu 70% PN Kościuszko pochłonął ogromny pożar. Widać to po dziś dzień po martwych drzewach i pozostałościach górskich chat, pełniących rolę schronisk dla turystów. Powolutku wszystko jest odbudowywane, ale potrzeba na to jeszcze dużo czasu i pieniędzy ...
     Zachód słońca ma tu zupełnie inne kolory niż ten z czerwonego środka Australii ... Nam i taki się podoba ...


     Na terenie Parku znajdują się jaskinie Yarrangobilly. Nie spodziewaliśmy się, że kilka z nich będzie udostępnionych do zwiedzania i nie przewidzieliśmy na to całego dnia. A warto by było! Zobaczyliśmy tylko jedną z nich, która już samym wejściem obiecuje kawałek przygody.



     Inne jaskinie zwiedza się z przewodnikiem. Do South Glory wchodzi się samemu za niewielką opłatą. Przygotowany jest betonowy chodnik i wygodne poręcze, aby się nie zgubić i nie niszczyć reszty. Do tego oświetlenie na czujniki ruchu, dzięki czemu jaskinia wygląda niesamowicie. Niektóre komory mają białą kolorystykę i wyglądają jak oblodzone ...


     ... inne mają na wapiennych tworach pomarańczowo-rude nacieki (to przez dużą zawartość żelaza w spływającej wodzie). Widok baśniowy!



     Niesamowite wrażenie robi sporych rozmiarów formacja o nazwie "Peruka Sędziego" ;-)


     Jaskinia jest rozległa, a niektóre komory mają nawet 55m wysokości. Ale i na powierzchni widoczki niczego sobie, a do tego słoneczko ;-)


     Miejscami w PN Kościuszko czuliśmy się jak w regularnym parku zieleni. Tylko ławeczki pomiędzy eukaliptusy powstawiać i gotowe.
     Chociaż pojedyncze kangury i mniejsze stadka już widzieliśmy, to ilość tych zwierząt w tym rejonie rzuciła nas na kolana. Na pewnym kilkunastokilometrowym odcinku były ich setki.


     Pasły się przy drodze, ale kiedy zwolniliśmy zaczęły podnosić głowy w celu rozeznania sytuacji. Dopiero wtedy było je dobrze widać, bo skulone ledwo wystawały nad krzakami. Zajechaliśmy na pobliski parking, aby poobserwować je z bliska. Te były bardziej przyzwyczajone do obecności ludzi i dało sie do nich całkiem blisko podejść. Jeśli byliśmy zbyt blisko, to odwracały się i powolutku, acz niechętnie się oddalały. Nie uciekały jednak w panice, jak to bywało wcześniej.



     W towarzystwie kangurów zjedliśmy przedobiadek. W międzyczasie przyszły jeszcze trzy emu, a nad głowami latały intensywnie czerwono-niebieskie papugi. Słoneczko oświetlało okolicę, ale w powietrzu wyczuwało się już zapach jesieni. Kolorowe liście na drzewach i pod nimi potwierdzały tylko, że po raz trzeci w tej podróży dopada nas jesień. Najpierw w Kanadzie, później w Nowej Zelandii, no i teraz australijska. Wszystkie równie piękne i kolorowe.


     A na wiosnę będziemy musieli poczekać po powrocie do przyszłego roku ;-)

1 komentarz:

  1. Czy Koziyjusko o tym wszystkim wie?!...
    Jaskinie - bomba!

    Całusy!
    Michał

    P.S. Piszę bezustannie bajki dla moich wnuków. Zajrzyj: http://michalwronski45.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń