piątek, 22 czerwca 2012

Podwodny raj

     Po pięciu godzinach jazdy przenieśliśmy się z powrotem do temperaturowego piekła. Z 15 stopni C zrobiło się 35, wilgoć i ostre słońce. No ale w końcu chcemy ominąć zimę podczas tej podróży ;-) Płyniemy więc na malezyjskie Perhentian Islands. Bilet na łódkę mamy w cenie biletu autobusowego, ale na miejscu okazuje się, że mamy jeszcze uregulować jakąś opłatę klimatyczną. Oczywiście koleś od biletów nie raczył o tym wspomnieć i twierdził, że mamy opłacone wszystko, aby dostać sie na wyspy. Skoro tak, to nie zamierzamy płacić ani rinngita więcej. Turysta to nie bankomat, jak sie często innym w podróży wydaje. Szwajcarska para jadąca z nami od Tanah Rata przyznała nam rację i w czwórkę poszliśmy w zaparte. W końcu machnęli na nas ręką i pewnie będą się dochodzić z kolesiem od biletów autobusowych. Ale to już nie nasz problem ...
     Na łódce okazało się, że nie dopływa ona do wszystkich plaż, bo podobno gęste koralowce na to nie pozwalają. Trzeba wziąć małą łódkę za kolejne dwa rinngity lub płynąć wpław 50 metrów do brzegu. Z bagażami może być kiepsko ;-) No i tak właśnie tubylcy dorabiają sobie na przybyszach w każdy dowolny sposób ...


     Bezpiecznie dotarliśmy jednak na piaszczysty brzeg mniejszej wyspy Kecil i po odwiedzeniu kilku noclegowni wybraliśmy jedną w środku dżungli, w połowie drogi między dwoma plażami. Ale tu też pan był sprytny. Na wszystkich reklamach miał cenę za pokój, a w recepcji na tym samym banerze było dopisane flamastrem, że to cena za osobę. Oj, nie lubimy takich numerów! Ale ponieważ podróże kształcą, potrafimy sobie radzić w takich sytuacjach i ostatecznie zostaliśmy tutaj za cenę pokoju ;-)
     Miejsce okazało się bardzo malownicze, plaże z mięciutkim, czystym piaskiem. Dżungla dookoła, brak dróg i samochodów. Tylko łódki, knajpki, noclegownie i mnóstwo generatorów do wytwarzania prądu.




     Kurs PADI, który Grześ zrobił w Belize na Caye Caulker, okazał się strzałem w dziesiątkę. Teraz może wszędzie wykupić niedrogie nurkowanie i podziwiać piękno podwodnego świata. A że temperatura wody jest tu niemal taka sama jak temperatura powietrza, to i człowiek nie zmarznie w morskich głębinach.
     Już kolejnego dnia po przyjeździe Grześ wybrał się na nurkowanie. Tymczasem jest więcej ofert niż chętnych do nurkowania, więc miał indywidualną wycieczkę z sympatyczną Szwedką.


Hop, siup! Pomachali płetwami i tyle ich widziałam.


     Ja za to wykorzystałam sytuację i postanowiłam posnorkelować. Po małym treningu na Caye Caulker jakoś sobie daję radę. Chociaż na głębokiej wodzie wolę mieć na sobie kamizelkę i w pełni skupiać się na oglądaniu tego, co pod wodą, niż na pływalności.
     Malezyjczyk obsługujący łódkę podwiózł mnie do punktu, gdzie można pływać z rekinami. Zapewnił mnie jeszcze, że wszystkie tutejsze rekiny są wegetarianami ;-) i śmiało mam wskakiwać do wody. On gdzieś się tu będzie łódką kręcił i na pewno mnie później znajdzie. No tak – żywą albo martwą – znajdzie mnie na pewno! Chyba, że rekiny schrupią mnie do ostatniej kosteczki ;-)
     Pierwsze dwa rekiny wywołały u mnie dreszczyk emocji, ale później już swobodnie pływałam za nimi. Właściwie nad nimi, gdyż te trzymały się bliżej dna, a ja niestety nurkować nie potrafię ;-( W sumie było ich pięć i pływały w kółko na całkiem niewielkim terytorium, choć całe morze stało przed nimi otworem ...
     Po niecałej godzinie łódka z nurkami przypłynęła po mnie i wróciliśmy na brzeg. Głodni po wodnych wyczynach rzuciliśmy się do knajpki na kolejne pyszne danie miejscowej kuchni.

     Następnego dnia postanowiliśmy razem wybrać się na całodniowe snorkelowanie w różnych punktach wokół wysp. Wybraliśmy ofertę z robieniem podwodnych zdjęć, aby coś jednak zostało na pamiątkę. Śniadanko, poranna kawa i z wyśmienitymi humorami płyniemy na pierwsze miejsce do snorkelowania.


     Po drodze oglądamy wyspy z innej strony. Mnóstwo małych plażyczek z drewnianymi chatkami do wynajęcia ...


     ... oraz masa kolorowych kutrów rybackich należących do tubylców.


     Choć godzina jeszcze wczesna, to słońce już grzeje niemiłosiernie. Tym bardziej chętnie wszyscy wskakują do wody Ogrodu Koralowego. Chłodzi niewiele, ale główne atrakcje są i tak pod powierzchnią.




     Udało nam się zobaczyć Bumphead Parrotfish, która miała ok.1 m długości i nawet w bezkresnej, wodnej przestrzeni robiła wrażenie swymi rozmiarami. Kruszyła koralowce, jakby to była babka z piasku.


     Ponieważ oprócz naszego przewodnika tylko Grześ potrafił nurkować, to załapał sie na karmienie rybek krakersami. Kiedy tylko rozchylił dłoń z przysmakami, natychmiast znalazły się koło niego setki kolorowych, łakomych rybek.


     Po chwili oddechu przepłynęliśmy łódką na spotkanie z żółwiami. Tego dnia był tylko jeden, ale za to ogromny.


     Nie można go było dotykać, ale płynąć blisko niego jak najbardziej. Grześ skorzystał z okazji i pływał sobie na równi z panem żółwiem, któremu towarzyszyły pod brzuchem dwie rybki. Spryciary zjadały to, co żółw upolował, ale nieopatrznie wypuścił z mordki.




     Po żółwiu przyszedł czas na ponowne spotkanie z rekinami. Shark Point również na lądzie prezentuje się całkiem uroczo, chociaż rekinom to pewnie obojętne ;-)


     Mnóstwo tam było malutkich rybek, które nic sobie nie robiły z obecności rekinów ani ludzi. Całymi ławicami pływały wokół nas i przypatrywały się stworom w dziwnych maskach. Czasami wyglądało to jak w kreskówce, kiedy mała rybka podpływa do człowieka, zagląda mu przez maskę głęboko w oczy i wydaje się pytać "Hej kolego! A ty skąd się tu wziąłeś? Chyba mieszkasz w innej zatoce?" ;-)



     Rekiny pojawiły się również, a że przejrzystość wody była dzisiaj o wiele lepsza, to widać je było w pełnej okazałości. Na oko miały ok.2 m długości, ale nie przerażały. Pływały spokojnie na swojej głębokości i nikt nikomu nie wchodził w drogę. Jeden pływał ciągle za dwoma malutkimi, żółtymi rybkami, które niemal smyrały go ogonami po nosie. Przezabawnie to wyglądało ;-)



     Po takich wrażeniach przyszła kolej na posiłek. Nie serwowano żółwi ani rekinów, ale pyszne, lokalne dania, którymi się zajadamy (co zresztą po nas widać). Odpoczynek w cieniu dobrze nam zrobił, bo dupska wystające ponad powierzchnię wody i tak już nieźle się przypiekły. Ale przed nami jeszcze kolejne miejsca do snorkelowania.
     Na następnym punkcie Grześ ponurkował w podwodnej jaskini ...


     ... i trzeba się było zwijać z tego miejsca, gdyż pojawiło się zbyt dużo meduz z długimi, parzącymi ogonami. Wyglądają pięknie, ale bliskie spotkanie z takimi parzydełkami może się skończyć bardzo niemiło. I to nie dla meduzy...



     Na koniec zacumowaliśmy na Romantycznej Plaży. Rozgrzany, biały piaseczek zachęcał do wylegiwania się, ale słońce prażyło zbyt mocno. Szybko wróciliśmy więc do wody, aby jeszcze przez chwilę rzucić okiem na podwodny raj.
     W jednym z koralowców wypatrzyliśmy raczej podwodnego diabła. Murena jest drapieżnikiem i nie pozwala zbyt blisko do siebie podpłynąć. Jej zębiska skutecznie odstraszają potencjalnych chętnych do bliższej znajomości. Można powiedzieć o niej - piękna bestia.


     Przy samiutkim dnie pływały fantastyczne patelnice niebieskoplame, krótko mówiąc - płaszczki ;-) Niezbyt duże, ale o ciekawym, intensywnym żółto-zielonym ubarwieniu z niebiesko-fioletowymi plamami. Nasz zachwyt nad tworami natury rośnie z każdym takim doświadczeniem!


      A te rybki pewnie wszyscy znają z bajki "Gdzie jest Nemo?" ;-)


     Grześ przyjrzał się błazenkom bliżej i bardzo mu się spodobały. A kreskówka wiernie oddała ich urodę i ruchliwe charakterki. Kto jeszcze nie widział "Nemo", serdecznie polecamy. Spodoba się również bardzo dorosłym ;-))) Oglądanie błazenków na żywo polecamy zaś wszystkim, bez wyjątku ;-)


     Ostatni dzień na wyspie upłynął nam na kurowaniu poparzonych słońcem tyłków i pleców. Pewnie będziemy się nieźle męczyć podczas jutrzejszej podróży autobusem.

2 komentarze:

  1. To jest TO! Dech mi zaparło! Ale macie wakacje!!! To wszystko jest nieprawdopodobne. Gdyby nie było zdjęć, to NIKT by Wam nie uwierzył! Nawet ja - łatwowierny!
    Renatko, nie odpuszczaj! Pisz, fotografujcie! To będzie pamiątka do końca życia. I nawet PO...
    Całusy!
    Michał

    P.S. U mnie stabilnie... MW

    OdpowiedzUsuń
  2. Sami byśmy w TO WSZYSTKO za jakiś nie wierzyli ;-))) Poza wspomnieniami zdjęcia to najlepsza pamiątka z podróży, nawet jeśli nie są najlepsze ...
    Pozdrawiamy!

    OdpowiedzUsuń