O ile w fastfoodowym USA tęskniliśmy czasem za ziemniakami, kapustą i schabowym, to w Ameryce Centralnej nawet nie przeszło nam to przez myśl. W Nowej Zelandii i Australii żyliśmy na tanim jedzeniu marketowym przygotowywanym własnym sumptem, więc nie było źle. W Azji nie ma najmniejszego sensu kupowanie jakiś półproduktów w sklepie i kombinowanie na własną rękę. Jedzenie jest tu nieziemsko pyszne, wybór przeogromny, a ceny czasami wręcz śmieszne. Stołujemy się więc na ulicy od rana do wieczora i bardzo nam się ta wersja podoba. Różnorodność azjatyckich smaków zafundowaliśmy sobie również w Georgetown.
Tuż przy wejściu do naszego hotelu w dzielnicy Little India zaczynały się hinduskie straganiki z jedzeniem. Rano dania śniadaniowe, później jakiś przedobiadek, wieczorna obiadokolacja, a w międzyczasie - deser. A kilogramów przybywa ;-)
Rano, jeszcze zaspani, schodziliśmy na śniadanie do Pana Hindusa. Piramidka z liści bananowych skrywająca ryż z jajkiem lub suszoną rybką, oczywiście z pikantnym sosem. Do tego jakiś smakołyk pieczony w głębokim tłuszczu - na ostro lub słodko - w zależności od humoru ;-)
No i obowiązkowo kawa. Zupełnie inna niż świeżo mielona w Gwatemali. Ta bardziej przypominała nam Inkę lub zbożową, podawaną już osłodzoną. Grześ musiał więc wyraźnie zaznaczać, że bez cukru, co wywoływało dyskretne zdziwienie na twarzach tubylców. Sposób parzenia kawy - niezmiernie widowiskowy. Po przelaniu gorącej wody przez woreczek z kawą Pan Hindus kilkukrotnie przelewał napój z jednego garnka do drugiego, z góry na dół, na rozpiętość ramion, nie rozlewając przy tym ani kropli. Dzięki takim zabiegom kawa robiła się gęsta, z delikatną pianką na wierzchu.
Ponieważ zwiedzanie w tych temperaturach nie należy do najłatwiejszych, trzeba się od czasu do czasu schłodzić i uzupełnić wypocony zapas wody. Najlepiej służą nam straganowe napoje domowej roboty lub mrożona kawa z mlekiem na wynos. A jak się robi taką kawę w Malezji? Samą kawę przygotowuje się identycznie jak powyżej i dodaje gęstego mleczka kokosowego. Następnie do woreczka foliowego sypie się pełno lodu, zalewa ciepłą kawą, wkłada słomkę, zawiązuje woreczek z jedną strony robiąc ze sznurka uszko do trzymania całości. Lód szybko schładza kawę, a pusty woreczek zajmuje w śmieciach mniej miejsca niż kubek. Proste!
Konkretny posiłek w ciągu dnia też musi być, aby wystarczyło sił na dalsze łażenie. Bardzo popularne jest tu podawanie jedzenia na liściach bananowca. Liść na stół, a na liść ryż z przeróżnego rodzaju dodatkami, przynoszonymi kolejno w niewielkich pojemniczkach i nakładanymi niewielkimi kupkami na "zielony talerz". A czym to się je? Łyżką trzymaną w prawej ręce i widelcem trzymanym w lewej, którym pomaga się nakładać jedzenie na łyżkę. Noży, a właściwie tasaków, używają tu tylko do przygotowywania potraw. Jeśli takie danie zamówimy w hinduskiej knajpce, to sztućce nie są nam potrzebne. Hindusi jedzą łapkami, dzięki czemu nie wezmą do ust kości czy ości, bo po prostu je wyczują palcami. A przy tym dotyk czuje konsystencję potrawy oraz jej temperaturę, więc trudno jest się poparzyć w język. Mądre, prawda?
Również desery są tutaj zupełnie inne, niż europejskie. Bardzo znane są cendol oraz ais kacang. Trochę podobne, ale tymczasem spróbowaliśmy tego drugiego. Najpierw Pani Chinka wyjęła z dużego termosu bryłę lodu i umocowała ją w dziwnej maszynie, która "naskrobała" do miseczek góry lodowych wiórków.
Na tak przygotowaną bazę nałożyła ziarenka kukurydzy, czerwonej fasoli i coś w rodzaju zielonej galaretki. Warzywa są wcześniej gotowane w soku z trzciny cukrowej, więc mają słodki smak. Wszystko zostało polane gęstym sokiem i udekorowane gałką tradycyjnych lodów. Składniki dla nas niecodzienne, jeżeli chodzi o desery, a smakowało i chłodziło wyśmienicie. Chociaż podeszliśmy do pierwszej łyżeczki z pewną ostrożnością, to kolejne porcje wciągaliśmy z co raz większym uśmiechem. Mniaaam!
Wieczorem wyjeżdżają na ulice pojazdy przedziwnych konstrukcji, które są kuchniami na kółkach. Oferta dań bardzo szeroka i trudno się zdecydować na jedno. Dzisiaj jeszcze nie jedliśmy zupy, więc może by tak na dobranoc? Skusiliśmy się na świeżutko przyrządzaną zupę z kulkami rybnymi, makaronem, kiełkami sojowymi, plasterkami tofu, siekanymi warzywami i kawałkami mięsa. W wielkim kotle Pan Chińczyk miał gorący "rosołek", w którym podgrzał makaron oraz kulki rybne. Nałożył to na miseczki, uzupełnił dodatkami i całość zalał "rosołkiem". Na malutkie podstaweczki nałożył megapikantnego sosu z miniaturowych papryczek, abyśmy mogli doprawić sobie zupę wedle uznania.
Wszystko podał nam do ulicznego stolika, a do skonsumowania dania mieliśmy tylko pałeczki i malutkie, płaskie łyżeczki. Smakowało wyśmienicie!
Ponieważ wszystko kusi zapachami i chcemy jak najwięcej spróbować, nie oparliśmy się jeszcze szaszłyczkom satay ;-) Pani Malajka specjalizowała się w przysmakach z kurczaka, pieczonych na specjalnym grillu, serwowanych z gęstym, słodko-pikantnym sosem.
Chociaż nasze brzuchy były pełne, to oczy ciągle by jadły, a nosy wyłapywały wspaniałe zapachy dochodzące z kolejnych obwoźnych "restauracyjek". I tak jest od przyjazdu do Malezji dzień w dzień. Spróbowaliśmy już wielu azjatyckich dań, a całe mnóstwo jeszcze przed nami. I jak do tej pory - nie zdarzyło się, aby coś nam nie smakowało.
Tymczasem nadal nie tęsknimy za polskim schabowym;-)