sobota, 24 marca 2012

Kraina Hobbitów

     Kemping w Muriwai położony jest tuż za wydmami oddzielającymi Morze Tasmana od lądu.


     Dotychczas był to jedyny kemping z darmowym internetem. Niestety za przyjemność kontaktu ze światem trzeba tu na ogół słono płacić. Stawki sięgają nawet 5 dolarów nowozelandzkich za godzinę, czyli ok. 13 zł!!! Zazwyczaj są to 3$, więc też niezbyt tanio... Ratujemy się znaną sieciówką Mc, która oferuje darmowy wi-fi dla klientów. Knajpy są tylko w większych miastach i też nie zawsze można się połączyć. Ale mamy nadzieję w miarę systematycznie uzupełniać bloga ;-)
     Pogoda nadal bez większych zmian, chociaż może trochę mniej pada deszcz. Cały czas mokro i pochmurno. Niemniej jednak chcielibyśmy coś tutaj zobaczyć. Ponieważ Nowa Zelandia była jednym wielkim plenerem podczas ekranizacji "Trylogii" Tolkiena, jest tu wiele miejsc w których kręcone były poszczególne fazy filmu. Tymczasem znaleźliśmy się w okolicach Hobbitonu.


     Punkt sprzedaży biletów, sklepik z pamiątkami i kawiarnia w jednym wyglądają jak kontener z blachy falistej. Paskudne to jak nieszczęście i nijak nie nawiązuje do klimatu filmu. Pamiątki to jedna wielka tandeta za kosmiczne pieniądze. No może poza srebrną biżuterią elficką w symbolicznej ilości. Bilet wstępu dla osoby dorosłej – 66$!!! O nie! Na to nas nie stać, a przede wszystkim całość absolutnie nie zachęca do wydania tylu pieniędzy na zobaczenie tego miejsca. Aby dotrzeć do podziemnych domków Hobbitów jedzie się kawałek autobusem. Dookoła wszędzie takie same hobbitowe krajobrazy, więc na zobaczenie okrągłych drzwi i wystających z trawy kominów nie damy się naciągnąć na taką kasę. A przecież tu na każdym kroku jest cudownie hobbitowo ... Do tego ilość owiec pasących się na łąkach robi wrażenie (jest ich w Nowej Zelandii więcej niż jej mieszkańców!).




     Krajobrazy są skarbem tego państwa i chwilami nie wiadomo, czy ładniej po lewej, czy też po prawej stronie ...


     Chociaż po wyjeździe z Ameryki Centralnej mieliśmy nadzieję na odpoczynek od brudu i wszelkiego robactwa, to niestety trafiliśmy na niezbyt zadbany kemping. Karaluchy były tu rekordowo wielkich rozmiarów i szybko zrezygnowaliśmy z przebywania w pokoju telewizyjnym. Pogoda znowu zrobiła psikusa i w nocy wichura rzucała po kempingu wszystkim. Nawet nie rozkładaliśmy namiotu, tylko spaliśmy w samochodzie z lekko uchylonymi szybami. Rano auto było całe oblepione trawą, błotem, patykami i innymi cudami przyniesionymi przez wichurę. Jak stwierdziła jedna starsza pani "niezły rock'&'roll był w nocy".
     Na szczęście rano wyszło dawno niewidziane słoneczko. Wysuszyliśmy się nieco i podjechaliśmy do znajdującego się nieopodal Matamata wodospadu Wairere. Widać było go już z daleka i po takich opadach deszczu prezentował się imponująco. Czterdzieści minut marszu wspaniale dzikim, omszonym, paprociowo-leśnym szlakiem i dotarliśmy do celu.


     Huk wody i mgiełka unosząca się nad nim świadczyły o potędze płynącej wody. Do tego bujna roślinność dookoła i śpiewy ptaków mieszkających w koronach drzew. Troszkę nam to wynagrodziło ostatnie deszczowe dni i brak możliwości zwiedzania. Niespiesznie wracaliśmy po mokrych i śliskich kamieniach, delektując się urokami tego miejsca.


1 komentarz: