Czerwony środek Australii podoba nam się niezmiernie. Chociaż nie oferuje zbyt wiele atrakcji, ale za to ich jakość jest unikatowa. Jeżeli dysponuje się samochodem wyprawowym 4x4 można zjeździć centrum wzdłuż i w szerz pomarańczowymi szutrówkami. Naszym wehikułem nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Musimy więc nawijać na opony powrotne kilometry asfaltowych dróg.
Kilkadziesiąt kilometrów od Uluru wyczailiśmy fajne miejsce na nocleg. Miejsca bez prądu za darmo, a prysznic za symboliczną opłatą.
Na najwyższym drogowskazie podana jest powierzchnia tej farmy - 1 028 960 akrów! Wychodzi po przeliczeniu ponad 416 kilometrów kwadratowych!!! Ot, taka sobie przeciętna australijska farma ;-)
Rano pomiędzy dobytkiem biwakowiczów chodził sobie emu i skrzętnie wybierał pozostałości jedzenia z garnków bałaganiarskich turystów. Spacerkiem od jednego do kolejnego i najedzony zniknął w buszu.
Jeszcze tylko tankowanie pod korek i jedziemy ...
... i w takim krajobrazie przejechaliśmy cały dzień. Kolejny nocleg wypadł nam przy samej drodze już w stanie Południowa Australia. W nocy nawet potężne pociągi drogowe rzadko ryzykują spotkanie ze zwierzyną, było więc w miarę cicho.
Rano ciąg dalszy powrotu z Outbacku. W pewnym momencie po obu stronach drogi zaczęły pojawiać się dosyć spore sterty piachu, ziemi i kamyczków. Okazało się, że zaczynają się tereny obfitujące w złoża opali, a te piaskowe kupki to pozostałości po wydobyciu tych kamieni szlachetnych.
Po kilkudziesięciu kilometrach wśród kopalni opali dojechaliśmy do Coober Pedy. Miasteczko to jest światową stolicą ich wydobycia. Opale wydobyte w tych okolicach zapewniają 90% światowego zapotrzebowania na ten kamień!
Samo miasto prezentuje się mało interesująco (delikatnie mówiąc). Bardziej wygląda jak wymarłe i opuszczone, niż jak "światowa stolica czegokolwiek". No chyba, że jak światowa stolica zadupia wielkiego ;-))) Szczerze? Chyba byśmy tam nie chcieli znaleźć się w nocy ;-)
Chociaż bardzo chcieliśmy tam zobaczyć cościekawego, to po zakupach w większym sklepie i kolejnym tankowaniu ruszyliśmy dalej ...
Zrobiliśmy postój na rozprostowanie kości, gdy na parking podjechał dosyć niezwykły pojazd kempingowy. Jechał w nim mocno starszy pan, który gra na gitarze i śpiewa i tak przemieszczając się po Australii zarabia na życie. Towarzyszył mu młodzian z Francji, który nagrywał film dokumentalny o tym jakże pozytywnie zakręconym człowieku. Towarzyszyło im kilka kur i kulawy kogut, a cała pierzasta zgraja jechała w dodatkowej przyczepie ;-)
Niestety jechaliśmy w przeciwnych kierunkach, więc pewnie już się z nimi nie spotkamy ... Ale w krajobrazie zaczęły pojawiać się nawet jakieś drzewka ...
... i niespodziewanie struś nam przebiegł drogę. A właściwie trzy strusie, ale tylko jednego pędziwiatra uchwyciliśmy na zdjęciu ;-)
Skręciliśmy do miasta Woomera, aby uzupełnić zapasy żywnościowe. Niestety żywej duszy nawet tam nie spotkaliśmy, a wszystko pozamykane było na cztery spusty. W centrum przed muzeum miejskim stało zaś mnóstwo wyeksponowanych rakiet, fragmentów satelit, samolotów i innych dziwnych urządzeń wojskowych. Pokazało się, że Woomera jest miasteczkiem wojskowym i znajduje się tam poligon do testowania rakiet wojskowych. Dawno temu wystrzelono stamtąd pierwszego australijskiego satelitę.
Bez zakupów, ale z nową wiedzą pojechaliśmy dalej...
Z reguły śpimy tutaj na bezpłatnych parkingach, wyznaczonych do postoju nocnego. Są na nich toalety (choć nie zawsze), woda (raczej niezdatna do picia) i jakieś zadaszenie lub stoliki piknikowe. Często stoi wiele kamperów na jednym parkingu, ale tym razem wyjątkowo byliśmy sami na tym bezkresnym odludziu. Zrobiliśmy sobie ognisko i tak uczciliśmy nasz pobyt na pomarańczowym Outbacku. Rano okazało się, że nieopodal nocowały z nami trzy owce i lis ;-)
Następny nocleg wypadł w okolicach Adelaidy. Chociaż tylko przez nią przejechaliśmy. To zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Bardzo dużo zieleni, parków i zadbanych osiedli domków jednorodzinnych.
Z braku częstych atrakcji Australijczycy porobili sztuczne twory z cyklu "największe coś". Widzieliśmy już Big Banana, a teraz przypadkiem trafiliśmy w Kingston na gigantycznego homara ;-)
A przy okazji zobaczyliśmy jak kwitną drzewa eukaliptusowe ..
Wypatrzyliśmy też przy drodze kolejne kangury, ale one sąnaprawdę bardzo płochliwe i trudno im zrobić zdjęcie. Tu jednak wyraźnie widać, że to uciekający kangur ;-)
I tak po dłuuugim wyjeździe z Outbacku dotarliśmy do stanu Victoria. Chociaż mnóstwo czasu spędziliśmy w samochodzie jadąc przez wielkie nic, to bardzo się cieszymy, że mogliśmy doświadczyć ogromu tutejszego Outbacku. Bez tych tysięcy przejechanych kilometrów nie mielibyśmy pojęcia o rozmiarach Australii, a wizyta w czerwonym środku byłaby niepełna i pozbawiona smaku przestrzeni ...
Och, te ogromne przestrzenie!!! I ten wspaniały pojazd ze starym podróżnikiem i z kurami. BOMBA!
OdpowiedzUsuńCałusy. U nas wreszcie słonce!
MW