piątek, 31 sierpnia 2012

Trudny dzień

     Wielu z was słyszało zapewne o Czerwonych Khmerach, ale śmiem przypuszczać, że większa wiedza na ten temat nie jest już taka powszechna. No może tyle, że przydomek "czerwoni" wziął się od krwawych poczynań w czasach ich rządów. Może ktoś jeszcze słyszał o "polach śmierci". I to tyle ... Chociaż wstyd się przyznać, to do tej pory nasza wiedza o Czerwonych Khmerach i ich działalności była mniej więcej na tym właśnie poziomie. Podczas pobytu w Phnom Penh nadrobiliśmy historyczne zaległości, ale nie była to łatwa lekcja ... Nie będę pisała o historyczno-politycznych  uwarunkowaniach i szczegółach wydarzeń z drugiej połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Chętni zapewne doczytają o tym w bardziej kompetentnych źródłach. Spróbuję opisać to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy podczas jednego dnia w stolicy Kambodży ...
     Najpierw udaliśmy się do Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng. Pierwsza myśl po wejściu na jego teren - stary zespół szkół z ogromnym dziedzińcem. Skojarzenie słuszne, ponieważ pierwotnie była tu szkoła podstawowa i liceum.


     Kiedy pod wodzą Pol Pota Czerwoni Khmerzy doszli do władzy i zaczęli rządzić po swojemu, zamienili to miejsce w okrutne więzienie, o symbolu S-21. Phnom Penh zostało całkowicie wysiedlone, ludzi przeniesiono do miejsc, którego z perspektywy czasu można nazwać obozami pracy przymusowej. Szkołę szybko przygotowano do przyjęcia więźniów. W salach lekcyjnych wybudowano drewniane lub murowane cele o wymiarach 0,8x2 m. Każda precyzyjnie ponumerowana, w każdej kajdany do przykucia więźnia i nic więcej. Gołe płytki, w niektórych fragment zakratowanego okna.


     Oprócz krat zamontowano również szyby, aby móc zamknąć krzyki torturowanych więźniów w czterech ścianach. Całe budynki zostały oplecione drutem kolczastym, podpiętym dodatkowo do prądu, aby żaden więzień nie mógł uciec lub skrócić swych cierpień skacząc z otwartego korytarza.



     W niektórych salach nie budowano oddzielnych cel. Więźniowie spali w nich na gołej podłodze,  z głowami w przeciwnych kierunkach, stłoczeni jak sardynki, przykuci kajdanami do długich kawałków żelaza.


     Bez zgody strażnika nie mogli zrobić dosłownie nic, o próbie rozmowy nie wspominając. Dotkliwe pobicia i tortury stosowano za byle przewinienie, czasem wymyślone przez nadgorliwego strażnika ku przestrodze dla współwięźniów. Klasy, w których zorganizowano sale przesłuchań i tortur, wyposażone były głównie w żelazną ramę łóżka, do którego przykuwano przesłuchiwanego oraz narzędzia stosowane przez oprawców do wymuszenia zeznań. Więźniowie byli bici różnymi przedmiotami, łamano im kości, przypalano rozżarzonym metalem ... Traktowani byli wstrząsami elektrycznymi, ranieni nożami, duszeni plastikowymi workami ... Wyrywano im sutki i paznokcie polewając jednocześnie ranę alkoholem, pompowano wodę do brzucha, podwieszano za wykrzywione do tyłu ręce głową do dołu i podtapiano w celu ocucenia lub podduszenia. Do niektórych tortur wykorzystywano dostosowane do tego celu przyrządy gimnastyczne, które kiedyś służyły uczniom na zajęciach wychowania fizycznego ... Lista "pomysłów" jest o wiele dłuższa ...
     Obecnie nad zardzewiałymi ramami łóżek wiszą czarno-białe zdjęcia ostatnich 14 ofiar oprawców, których okaleczone zwłoki (z jeszcze nie zakrzepniętą krwią) znaleziono po wkroczeniu do miasta Wietnamczyków. Być może to wymysł nadmiaru wrażeń, ale chodząc po tych salach czuło się zapach krwi wsiąkniętej w mury i podłogi więziennych budynków ...


     Więźniami S-21 byli urzędnicy państwowi, żołnierze, nauczyciele, lekarze, naukowcy, studenci, mnisi, aktorzy ... Wszyscy, którzy nie spodobali się rządzącym oraz ich rodziny, znajomi, znajomi znajomych ... Z czasem paranoja rządu sprowadziła tu "swoich" podejrzanych o szpiegostwo lub możliwość przygotowania zamachu na istniejącą władzę. Często pracownicy więzienia stawali się więźniami za nienależyte wypełnianie swoich obowiązków czy lenistwo. Miało to innych mobilizować do wnikliwszej obserwacji więźniów, skuteczniejszych sposobów przesłuchań i pokazać, że przeżyją tylko pracownicy całkowicie oddani sprawie i lojalni wobec rządzących ...
    Szacuje się, że przez 4 lata istnienia S-21 znalazło się w nim około 17 tysięcy osób, chociaż dokładna liczba nie jest ostatecznie znana. W czterech trzykondygnacyjnych budynkach przebywało jednocześnie 1000 - 1500 więźniów. Niekończące się przesłuchania i tortury zamieniły dawną szkołę w piekło, które trudno sobie wyobrazić ... Większość więźniów trzymano tutaj 2-4 miesiące, ale cierpienia niektórych trwały nawet dwa razy dłużej. "Opieka medyczna" dbała tylko o to, aby utrzymać więźnia przy życiu w celu wymuszenia następnych zeznań. Ofiary przyznawały się do wszystkiego, czego zażyczyli sobie oprawcy, aby tylko uniknąć kolejnych cierpień. Wątki z życia przeplatali wymyślonymi na poczekaniu bajkami, aby tylko strażnik miał co zapisać w ich aktach ... A dokumentacja prowadzona była nadzwyczaj starannie. Głównie po to, aby z całą pewnością stwierdzić, kogo jeszcze należy znaleźć i dowieźć do więzienia, aby żaden "wróg" nie został pominięty. Część fotografii przetrwała, a na twarzach więźniów widać jedynie paniczny strach na myśl o przyszłości ...



     Pobyt w więzieniu S-21 przeżyło jedynie 7 osób ...
     Po upadku reżimu Czerwonych Khmerów Phnom Penh wróciło szybko do normalnego życia. Zwiedzając Muzeum Tuol Sleng słyszy się odgłosy tętniącego życiem miasta, a dziewczynka z kamienicy tuż za murem krzyczy do turystów zaczepnie "Hello!" i macha przyjaźnie ręką. Chociaż myślami jesteśmy teraz w zupełnie innym świecie, to nie sposób pomachać do dzieciaka, który prawdopodobnie nie ma zielonego pojęcia o tym, co działo się w tym ponurym miejscu, na które patrzy codziennie ze swego okna i które dosyć tłumnie odwiedzają przybysze z całego świata ...



     Na początku istnienia S-21 zwłoki ofiar chowano w pobliżu więzienia. Szybko jednak zabrakło tam miejsca na nowe groby. Kolejni więźniowie byli wywożeni do Choeung Ek, tam zabijani prymitywnymi narzędziami, a ich ciała wrzucano do masowych grobów. Teraz to miejsce znane jest jako "Pola Śmierci". Pojechaliśmy również tam, aby do końca poznać historię więźniów i sposób działania Czerwonych Khmerów.
     Niepotrzebni więźniowie byli wywożeni ciężarówkami kilkanaście kilometrów za Phnom Penh. Na terenie sadu i starego cmentarza chińskiego przygotowano dla nich miejsce kończące wielomiesięczne przesłuchania i niewyobrażalne tortury. Ostatnie spotkanie z Czerwonymi Khmerami nie było jednak ani odrobinę delikatniejsze. Aby zaoszczędzić na amunicji ludzi zabijano siekierami, łopatami, bambusowymi kijami, maczetami, młotami ... Zasuszonymi, chropowatymi łodygami liści palmowych podcinano gardło lub duszono plastikowymi workami ...


     Po rozładunku więźniów i potwierdzeniu personaliów odprowadzano ich do rowu i wykonywano bolesną egzekucję. Często więźniowie sami musieli wykopać dla siebie dół ... Niektóre ofiary wrzucano do grobów jeszcze żywe i dla pewności uśmiercenia posypywano je przed zakopaniem chemikaliami ... Przeprowadzone ekshumacje odkryły w tym miejscu 8985 zwłok zakopanych w 86 masowych grobach ...




     Chodząc po Polach Śmierci ze słuchawkami na uszach w zamyśleniu słuchamy opowieści audio przewodnika. Po drodze trafiamy na ślady dawnego cmentarza chińskiego ...


     ... oraz ludzkie kości i fragmenty ubrań wystające spod ziemi. Do tej pory nie zebrano wszystkiego dokładnie i jak potocznie mówią miejscowi "z każdą porą deszczową coś wychodzi na wierzch".




     Do dziś rosną tu również drzewa, które bezwolnie brały udział w khmerskiej masakrze. Pierwsze z nich to "Magiczne Drzewo". Zawieszone były na nim głośniki, z których rozchodziła się na całą okolicę głośna muzyka, aby zakłócić krzyki zabijanych więźniów ...


     Drugim jest "Mordercze Drzewo". O jego pień oprawcy roztrzaskiwali główki niemowląt, a zmasakrowane zwłoki wrzucali do pobliskiego dołu ...


     ... który stał się masowym grobem dla zupełnie niewinnych istot. Dlaczego zabijano dzieci? Aby w przyszłości nikt z rodziny nie chciał zemścić się za wymordowanie bliskich ... Na znak pamięci odwiedzający to miejsce zostawiają na drzewie i ogrodzeniu swoje opaski ...


     Dla uczczenia i pamięci ofiar wybudowano tu buddyjską stupę. Na 17 poziomach znajduje się w niej kilka tysięcy ludzkich czaszek wykopanych podczas prac ekshumacyjnych.



     Szacuje się, że podczas reżimu Czerwonych Khmerów wymordowano nawet 25-30% własnego społeczeństwa. Zginęli również obcokrajowcy. W całym kraju istnieje kilkaset podobnych "pól śmierci" ...
     Takie miejsca trzeba zobaczyć, chociaż nie jest to wizyta lekka, łatwa i przyjemna ... Aby odsapnąć po tylu tragicznych informacjach jednego dnia i poukładać je sobie w głowie udaliśmy się do klasztoru na górze pani Penh. Niewielka świątynia postawiona na sztucznie usypanym wzgórzu skąpana jest w zieleni parku, a śpiew ptaków i promienie zachodzącego słońca pozwalają zrelaksować się po dniu pełnym trudnych tematów ...




     Cieszmy się tym, że jesteśmy tu i teraz. Najedzeni, napojeni, zdrowi, szczęśliwi ... Bezpieczni ...

wtorek, 28 sierpnia 2012

Po królewsku

     Królestwo Kambodży jest monarchią konstytucyjną, na której czele stoi król, który tutaj "panuje, ale nie rządzi". Ma jednak co nie co ważnego do powiedzenia.  A król też człowiek i musi gdzieś mieszkać. Obecny - Norodom Sihamoni - zajmuje Pałac Królewski w Phnom Penh. Większość terenu jest odizolowana od nieproszonych gości, ale część królewskiej rezydencji została udostępniona do zwiedzania. Spacerkiem mieliśmy do tego miejsca jakieś sześć i pół minuty, więc pewnego popołudnia tam właśnie się wybraliśmy. Po drodze minęliśmy Muzeum Narodowe ...


     ... ale jakoś nie bardzo mieliśmy tego dnia ochotę chodzić po muzealnych salach.
     Efektowna trybuna honorowa przy placu defilad (jak to po naszemu nazwaliśmy) robi wrażenie kształtem i rozmiarami.


     Na teren królewskiego kompleksu weszliśmy po obowiązkowym zakupie biletów. Nie było jednak żadnej kontroli, której w tak ważnym miejscu można by się spodziewać. Pierwsza ukazała się naszym oczom Sala Tronowa i sąsiednie budynki. Wszystko skąpane w wypielęgnowanej zieleni ogrodów królewskich.


     Wystrój Sali Tronowej kapie złotem, ale można to podziwiać tylko przez otwory drzwi i okien. W dodatku nie można robić zdjęć wnętrza. Uwierzcie na słowo - tu kambodżańskiej biedy nie widać.
     Większość budowli pomalowana jest na złoto-żółto-białe kolory, z czerwonymi elementami dekoracyjnymi. W mniejszych budynkach znajdują się szaty królewskie na specjalne uroczystości, zbiory instrumentów muzycznych i innych przydasi potrzebnych podczas ważnych ceremonii. Niestety - no fotos ;-(
     Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się rozległy dziedziniec z różnej wielkości stupami (również królewskimi) i pomnikiem króla Norodoma. Wszystko ponownie w otoczeniu kwiatów i zieleni.




     Uwagę przykuwa również misternie zdobione Sanktuarium Księżniczki Norodom Kantha Bopha.


     Główną atrakcją całego kompleksu jest Srebrna Pagoda, której podłoga została wyłożona około pięcioma tysiącami srebrnych, grawerowanych płytek.


     Znajdują się tu też bogato zdobione złotem i diamentami posągi Buddy oraz figura Szmaragdowego Buddy (który tak naprawdę wykonany jest z kryształu w kolorze szmaragdowym). Mnóstwo tu drogocennych przedmiotów i czuliśmy się trochę jak w skarbcu. Niestety - no fotos ;-( i czujni strażnicy co kilka kroków.
     Na niewielkim, mocno zarośniętym wzgórzu ukryta jest jeszcze jedna nieduża świątynia. W środku i wokół niej kolejne posągi Buddy, które zawsze robią na nas pozytywne wrażenie.



     Dobrobyt i bogactwo jakie można tu zobaczyć na chwilę przyćmiewają biedę i wszechobecne kalekie ofiary min, żebrzące również nieopodal, tuż za murami królewskich posiadłości. Kontrast ogromny i brak słów do szerszego komentarza. Pozostaje mieć nadzieję, że mimo wszystko Kambodżańczykom będzie się wiodło co raz lepiej ...

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Pewnego razu w Phnom Penh

     Z Wietnamu chcieliśmy uciekać już w pierwszych dniach pobytu w Hanoi. Wkurzało nas tam wszystko i wszyscy i straciliśmy mnóstwo nerwów przez wietnamską kombinatorykę. W końcu jednak zasiedzieliśmy się tam dosyć długo, bo im bardziej przemieszczaliśmy się na południe tego kraju, tym bardziej normalnie zaczynało wszystko przebiegać. Po pierwszych zarzekaniach, że "już nigdy nie wrócimy do Wietnamu" ostatecznie zmieniliśmy zdanie. Wietnam jest ciekawym krajem, trzeba się tylko nauczyć "zasad obsługi" jego zacnych mieszkańców. Wtedy pobyt w tym miejscu zaczyna być mniej bolesny, a nawet staje się zabawny. Ale czy wietnamską logikę można zrozumieć do końca? Tego już nie jesteśmy tacy pewni ;-)
     Tymczasem przejechaliśmy do kolejnego azjatyckiego kraju i nasza autobusowa trasa przebiegła nawet nadzwyczaj sprawnie i bez niespodzianek. Przejście graniczne do Kambodży okazało się bardzo przyjazne turystom i wszystkie formalności odbyły się szybko i bez niepotrzebnego utrudniania życia komukolwiek. Po południu wysiedliśmy w centrum stolicy Kambodży - Phnom Penh.
     Miasto rozciąga się na sporym terenie, jest głośne, zatłoczone, a jednocześnie panuje w nim niesamowity spokój i atmosfera wyciszenia. Przynajmniej my tak odebraliśmy to miejsce - jakbyśmy trafili do zupełnie innej bajki. Ludzie uśmiechają się szeroko i nie są nachalni w oferowaniu swych usług. Nawet jeżeli odpowie im się "nie, dziękuję", to pomachają przyjaźnie ręką, uśmiechną się, powiedzą "życzę miłego dnia". Tak, w tej bajce zdecydowanie występują tylko dobrzy bohaterowie! Oby czarne charaktery omijały nas tu z daleka ;-)
     Ilość hoteli gwarantuje, że każdy znajdzie coś dla siebie. Nawet nieopodal głównego deptaku przy rzece można znaleźć miejsce za rozsądne pieniądze, co też uczyniliśmy. A co dzieje się w stolicy Kambodży? Bieda przeplata się z bogactwem, co w słabo rozwiniętych krajach tym bardziej rzuca się w oczy. Przepaść społeczna jest ogromna. Z jednej strony całe rodziny mieszkające byle gdzie pod kawałkiem folii i brudne dzieciaki próbujące zarobić parę groszy. Z drugiej strony bogaci z żyłką do interesów i świetnym rozeznaniem, komu należy "posmarować", aby zarobić jeszcze więcej. Ilość samochodów z najwyższej półki, które nawet w zachodnich krajach uchodzą za baaardzo drogie i ekskluzywne, jest tutaj niesamowita. Przeogromny kontrast zasobności portfeli kambodżańskich obywateli. No ale tak to już na świecie się kręci ...
     Ale wróćmy na ulice Phnom Penh. Tuk-tuki są tu nieco inne niż gdziekolwiek indziej, ale bardzo przestronne i wygodne. Stoją na każdym rogu, przed każdym hotelem, a ich właściciele ZAWSZE  zapytają, czy aby nie chcesz skorzystać z ich transportu. I jeśli już zdecydujesz się pojechać, to na pewno nie za cenę wyjściową. Tuktukowcy uwielbiają się targować, a kiedy już nic nie pomaga, należy podziękować i odwrócić się na pięcie. Nie zrobisz nawet dwóch kroków, kiedy do twoich uszu doleci głośne "okay, okay!" i pan tuktukowiec zawiezie cię w wyznaczone miejsce za twoją cenę. Z reguły jest to 1/4 ceny wyjściowej, a panu i tak opłaca się pojechać. W wolnej chwili kierowcy tuk-tuków umilają sobie czas pogaduszkami, drzemką lub partyjką gry rozłożonej na chodniku.




     Również po chwili targowania (z uśmiechem na twarzach obu stron) skorzystaliśmy z przejażdżki kambodżańskim tuk-tukiem. Najpierw udaliśmy się na rundkę po mieście i rozeznanie terenu ...


     ... pochodziliśmy chwilę po "Russian Market", na którym można kupić wszystko - od wacików kosmetycznych poczynając na rurach wydechowych kończąc. Jest również dużo pamiątek i biżuterii wszelkiej ...



     ... ale na nic się nie skusiliśmy. Stąd przejechaliśmy do Central Market, aby zobaczyć modernistyczną bryłę jego budynku. Wygląda trochę jakby ufo wylądowało w centrum miasta, ale jest bardzo zadbany i jeszcze więcej w nim towarów niż w poprzednim. 




     Tutaj już podziękowaliśmy panu tuktukowcowi, bo resztę centrum mieliśmy w zasięgu naszych nóg. Zjedliśmy na straganie przepyszny khmerski makaron z warzywami i kurczakiem, popiliśmy świeżym sokiem z trzciny cukrowej (rewelacja!) i ruszyliśmy phnompeńskimi uliczkami. 
     Kantory wymiany walut nie są tu obwarowane murami i kratami. Zwykłe stoisko na kółkach i tyle. Ponieważ w powszechnym użyciu są dolary amerykańskie, które można również wybrać z bankomatu, to odpuściliśmy tutejsze riele. Ale sympatyczna pani z kantoru wypożyczyła nam cały ich plik do zdjęcia ;-)


     Przy tutejszym klimacie i wysokich temperaturach zużywa się tu mnóstwo lodu. Do napojów, do przechowywania żywności na straganach ... A dostawa lodu wygląda na przykład jak poniżej.


     Na nowocześnie zorganizowanym i zadbanym bulwarze przy rzece życie kwitnie cały czas, chociaż tłumniej jest od wczesnego wieczoru do późnych godzin nocnych (kwestia temperatury). Również tutaj spotkaliśmy obrazek, który w odwiedzonych przez nas miastach azjatyckich pojawia się dosyć często i bardzo nam się podoba.


     Ludziska wylegają tłumnie na ulice, do parków, na skwery i place, gdziekolwiek jest dużo wolnego miejsca i ćwiczą, biegają, grają w piłkę czy "zośkę". Mimo codziennej aktywności, jaką wymusza na nich ciężka praca, mają ochotę zrobić raz dziennie coś dla siebie. Zadbać o własną kondycję i zdrowie, co w naszej ojczyźnie wcale nie jest takie oczywiste. Lepiej siedzieć przed telewizorem i wgapiać się bezmyślnie w kolejne seriale. Weźmy przykład z aktywnych Azjatów!!! Sio od komputera! Minimum 10 minut ćwiczeń i dopiero można dalej czytać naszego bloga ;-) I prosimy tak przed każdym kolejnym postem ;-)
     Nieopodal hotelu mamy targowisko dla miejscowych, gdzie z przyjemnością się stołujemy i pochłaniamy kolejne khmerskie pyszności. Chociaż niektóre serwowane dania nie do końca nam podchodzą i konsumujemy je tylko oczami ;-) O ile smażone cykady czy pająki może w przypływie ostrego głodu byśmy przełknęli, to niewyklute pisklęta jakoś są poza naszymi możliwościami ...




     Przepiórki jeszcze najbardziej przypominają jedzenie, ale i tak jakoś zabrakło nam odwagi. Może gdyby podawano je bez głów, byłoby łatwiej. W końcu to taki mały kurczak.


     Świeży sok z trzciny cukrowej podawany na ulicy z lodem i sokiem z limonki lub pomarańczy jest dla nas najlepszy na ugaszenie pragnienia przy tutejszych temperaturach. Będzie nam brakowało hurtowni trzciny cukrowej tuż za rogiem.


     Kolejne zdjęcie trochę ni z gruszki ni z pietruszki, ale tak też było zlokalizowane to miejsce. Pomiędzy hotelami, knajpami, restauracjami, sklepami, tuż przy głównym bulwarze spotkaliśmy sprzedawcę ... trumien. Tak kolorowych, malowanych ręcznie w trochę kiczowate smoki i lotosy miejsc ostatniego spoczynku jeszcze nie widzieliśmy. Zapewne owe malowidła mają jakieś symboliczne znaczenie religijne, którego nie potrafimy odczytać, ale i tak nam się podobały.


     Wracając do hotelu kluczyliśmy trochę wąskimi, bocznymi uliczkami, aby poznać lokalne skróty. A że po robocie piwo smakuje najlepiej wiedzą również kambodżańscy panowie, których spotkaliśmy w jednej z uliczek. Tylko, że tutaj piwo na budowę przynosi się z baru w reklamówce. I to dosłownie!


     Chłopaki chętnie pozowali do zdjęcia i poczęstowali nas po kubku piwa. Stanowczo się obruszyli, kiedy chcieliśmy zapłacić, więc pogadaliśmy z nimi chwilę, pośmialiśmy się z kłopotów z polsko-khmerską komunikacją językową i dziękując za spontaniczną gościnę poszliśmy w swoją stronę. Bardzo miłe spotkanko i nie często się zdarza, a i tubylcy pewnie mieli frajdę, że turystom smakuje ich zimne piwo prosto z reklamówki ;-)