poniedziałek, 30 lipca 2012

Hanoi - drugie starcie

     Wczoraj wieczorem logując się w hotelu zapytaliśmy, czy jeżeli rano będziemy chcieli przedłużyć pobyt, to nie będzie problemu. "Nie będzie" usłyszeliśmy w odpowiedzi. Rano okazało się jednak, że nie możemy tu dłużej zostać. Powody były wyssane z palca, a oczywiście chodziło o zbyt niską cenę, za którą zostaliśmy. Wolą znaleźć frajerów płacących chore pieniądze za nasze miejsce, niż puścić je taniej i mieć gotówkę w kieszeni. 
     Zebraliśmy się więc szybko, aby znaleźć nowy nocleg przed wylogowaniem się z tego hotelu, aby nie łazić znowu z plecakami. Noclegowni jest tu milion, ale turystów również. Znalezienie tańszego pokoju w cenie adekwatnej do jego jakości to naprawdę sztuka. Udało nam się jednak coś zorganizować, wróciliśmy po plecaki i przenieśliśmy się w nowe miejsce. Zapłaciliśmy za trzy noce z góry, aby jutro już nie było kłopotów. Oczywiście należy się domagać cen w tutejszych dongach, a nie w dolarach. Kiedy najpierw podadzą cenę w dolarach i chcemy, aby ją przeliczyli na dongi, to kurs jest złodziejski. Kiedy podają od razu w dongach, wychodzi znacznie korzystniej. Chociaż dosyć trudno się połapać w zerach i ilości wietnamskich banknotów.


     Niestety przez noc nie udało nam się zregenerować sił po ostatniej jeździe sleeping busem. Oboje ledwo trzymaliśmy się na nogach i nawet rozklekotane pojazdy w Meksyku tak nas nie wycieńczyły. Do tego prawdopodobnie podtruliśmy się naszą pierwszą wietnamską, paskudną zupą zjedzoną w przydrożnej knajpie. Wszystko nas bolało i woleliśmy nie oddalać się zbytnio od toalety. Pierwszy dzień upłynął nam więc na kurowaniu się i krótkich wyjściach po jedzenie.
     Nazajutrz czuliśmy się już trochę lepiej i wyszliśmy poznawać Hanoi. Mieszkamy w zabytkowej dzielnicy Old Quarter, gdzie kumuluje się większość atrakcji tego miasta. Pięć minut spacerkiem i stajemy nad brzegiem Hoan Kiem. Niewielkie jeziorko w centrum miasta jest miłym miejscem do odpoczynku na zacienionej ławeczce. Przechodząc czerwonym mostkiem ...


     ... wchodzi się na wyspę, na której stoi XIX wieczna świątynia Ngoc Son. W porównaniu ze świątyniami buddyjskimi wypadła jednak mało ciekawie.


     Tuż przy jeziorku stoją przytłaczające swoim kształtem, nowocześniejsze budowle.


     Uliczki Old Quarter to zupełnie inny klimat. Wąskie, zatłoczone, brudne, głośne, z milionami przejeżdżających i trąbiących skuterów. Muszą się one zmieścić z licznymi rikszami, rowerami, pieszymi, ulicznymi sprzedawcami i samochodami. Chodniki zastawione są parkującymi skuterami, więc cały możliwy ruch odbywa się po ulicach.



     Na wąskich uliczkach jednoślady przeciskają się gęsiego, ale na szerszych arteriach miasta widać po prostu rzeką płynących bezładnym, a jednocześnie bezkolizyjnym nurtem skuterów.


     Tak tętniącego życiem miasta chyba jeszcze nie widzieliśmy. Nawet meksykańska stolica to pikuś przy Hanoi. Wszędzie coś się dzieje. Ktoś coś przenosi, przewozi, przekłada, kupuje, sprzedaje ...



     A w chwili wytchnienia - partyjka nieznanej nam gry.


     Niestety nie ma tu ulicznych straganów z pysznym jedzeniem i bardzo nam tego brakuje. To co można kupić na ulicy odrzuca zapachem i wyglądem. Czasem mam wrażenie, że zostało to już raz pogryzione i strawione, a teraz jest wystawione do ponownej sprzedaży. Właściwie trochę tu głodujemy, bo nie jesteśmy w stanie zmusić się do zjedzenia tutejszych specjałów. No i chciał nie chciał musimy stołować się w knajpach, w których można kupić choćby ryż z warzywami. Tylko stoliki i krzesełka trochę tu niewymiarowe ;-)


     Wąskimi uliczkami dotarliśmy do bazaru, na którym sprzedaje się wszystko. Na ziarnach wszelkiego rodzaju poczynając ...


     ... przez owoce i warzywa ...


     ... suszone owoce morza ...



     ... na biustonoszach i kapeluszach kończąc.



     Choć to centrum wietnamskiej stolicy, to wszędzie pełno kur, kogutów, gęsi. Może więc coś z ogródka lub kurnika uda się sprzedać?


     Sposoby transportu towarów najróżniejsze. Pani na ostatnim zdjęciu prawdopodobnie przeniosła na własnych plecach setki ton przez całe życie ...



     Poza sposobami przenoszenia towarów w Hanoi zadziwił nas jeszcze sposób okablowania telekomunikacyjnego ;-) Kablozagadka!


     Old Quarter można złazić w każdą stronę jednego dnia, więc postanowiliśmy się udać kilkanaście przecznic dalej. Uznawany za ojca obecnego Wietnamu i darzony ogromną czcią Ho Chi Minh spoczywa sobie tu na wieki w lodówce obudowanej marmurami.


     Przez kilka godzin dziennie nawet można wejść do mauzoleum i zobaczyć schłodzonego trupa, ale na tak bliskie spotkanie nie mieliśmy ochoty. Aby wspomnianego pana nie ominęły ważne państwowe uroczystości i miał na wszystko oko, przed jego obecnym "domkiem" jest ogromny plac defilad.


     Wszędzie też mnóstwo podobnych banerów propagandowych.


     A prawdopodobnie tymi torami pojedziemy za kilka godzin w następne miejsce ...


     I tak spacerując sobie po Hanoi przypadkiem znaleźliśmy się przy pomniku ... No właśnie! Czyj to pomnik stoi w stolicy Wietnamu?


     Tego pana chyba wszyscy znają, więc z odpowiedzią nie powinno być problemu. Odpowiedzi przysyłajcie na maila Renaty (w Kontaktach). Do osoby, która pierwsza przyśle poprawne rozwiązanie wyślemy pocztówkę z naszej podróży. Rozwiązanie konkursu w następnym poście ;-)

niedziela, 29 lipca 2012

Hanoi - pierwsze starcie

     Laos podoba nam się bardzo, mimo wszelkich kombinacji jego mieszkańców. Jest tu czysto i przez cały pobyt nie widzieliśmy nawet pół karalucha. Szkoda nam stąd wyjeżdżać, zwłaszcza że tym razem odpuszczamy południową część kraju z jego wyspami na Mekongu. Następnym razem ;-)
     Do kolejnego państwa nie byliśmy przekonani, ale ustaliliśmy, że jeżeli w Vientiane uda nam się załatwić wizy, to jednak pojedziemy. No i udało się!
     Tymczasem odebrano nas z hotelu (o dziwo - punktualnie!) i odstawiono na dworzec autobusowy, z którego mamy jechać dalej. Sporo się nałaziliśmy przed kupnem biletów, bo i ceny bardzo różne, i nie ze wszystkimi szło się dogadać. Jedyną opcją był tzw. sleeping bus, czyli autobus z miejscami leżącymi. W interesującym nas kierunku nie jeżdżą tradycyjne pojazdy. Może to i dobrze, bo się człowiek jakoś lepiej wyśpi niż na siedząco? Oczywiście kupiliśmy najtańszy bilet, jaki udało nam się znaleźć i ... trochę się zdziwiliśmy na dworcu. Nasza wyobraźnia podpowiadała nam wcześniej nieco lepszą opcję, którą przedstawiał sprzedawca w agencji. Ale zanim zdążyliśmy się otrząsnąć z pierwszego wrażenia, kierowcy który nas przywiózł na dworzec oczywiście już nie było. Okazało się też, że autobus odjeżdża dwie godziny później, niż nas zapewniano. Więc PO CO, do cholery, przywieźli nas tu tak wcześnie? Tego już się nie dowiemy ...
     Po wejściu do środka naszego wehikułu roześmialiśmy się w głos. To tak wygląda super komfortowy sleeping bus, w którym spędzimy następne 24 godziny (co najmniej).


     Trzy rzędy dwupiętrowych łóżek w rozmiarach azjatyckich nie wróżyły nawet szczypty komfortu ;-( Ale faktem jest, że nawet na dworcowym cenniku bilety były droższe, niż my płaciliśmy w agencji. Jak to możliwe? Tego już się nie dowiemy ... Patrzyliśmy z rozbawieniem na miny przybywających turystów, które mówiły same za siebie - miało być tak pięknie! Pół na pół z tubylcami wyruszyliśmy w naszą podróż sleeping busem. Po mniej więcej godzinie nastąpił pierwszy przymusowy postój. Trzeba naprawić światła, bo jednak mogą się przydać w nocy. Naprawione, jedziemy dalej. Amortyzatory to już chyba tylko wspomnienie, bo na każdej dziurze (przypominam o sporych brakach w asfalcie na laotańskich drogach) dobija tak mocno, że czujemy wszystko w czubku głowy. Spania w takich warunkach chyba nie muszę opisywać ... Nad ranem dotarliśmy do granicy, którą otwierają dopiero o siódmej. Teraz udało się na chwilę przymknąć oko ...
     Baaardzo pooowooolneee ruchy celników nie pomagały w rozładowaniu tłumów, ale nikt się tym nie przejmował. Oki, mamy stempelki wyjazdowe z Laosu, teraz marsz na odprawę wjazdową do Wietnamu. Jakiś kilometr przez plac budowy i wyjeżdżające z niego ciężarówki i jesteśmy na miejscu. Tu miła panienka z okienka żąda od każdego "one dolar" razem z paszportem. Samego paszportu nie przyjmuje. Poza "one dolar" nie chce rozumieć, lub nie rozumie żadnego słowa po angielsku. Nie wiemy więc, co to była za opłata. Nie doczytaliśmy się wcześniej, aby istniała jakakolwiek opłata wjazdowa do tego kraju, ale umęczeni warunkami podróżowania nie mamy już siły ani ochoty na dochodzenie jej słuszności. Nie wydaje nam się jednak, aby to była legalna opłata ...  A niech im @#%&*!
     Tymczasem podjechał nasz super komfortowy autobus, wzięliśmy plecaki na prześwietlenie, prześwietliliśmy je, spakowaliśmy z powrotem do autobusu i wyjechaliśmy z przejścia granicznego. Jesteśmy w Wietnamie! I już tutaj widać, że nie będzie tak miło jak w Laosie. Przydrożne wysypiska śmieci, brud, smród i niestety ... karaluchy.
     Stan laotańsko-wietnamskich dróg spowodował drugi przymusowy postój naszego autobusu. Tym razem coś się stało z kołem, a bez koła - nie pojedziesz! Mimo niewesołych przyczyn tych postojów nawet się wszyscy cieszyli z ich powodu, bo można spokojnie rozprostować kości. Wszyscy głodni po całej nocy, bez prowiantu, bo wszędzie wcześniej autobusy zatrzymywały się na posiłki. A przy warsztacie naprawiającym koło ani sklepu, ani knajpy. Nic! W końcu udało się wyjechać z tego pustkowia gastronomicznego. Ale na postój w "ustawionej" knajpie kierowcy musieliśmy jeszcze sporo poczekać. Wszyscy niemal wybiegli w podskokach, kiedy to nastąpiło, ale równie szybko nasz zapał do jedzenia zniknął. Tak brudnej "restauracji" jeszcze nie widzieliśmy podczas tej trasy. Wietnamczycy wyrzucają odpadki na podłogę, pod stół. Tam też plują, gaszą papierosy i rozdeptują co wpadnie pod buta (np. karaluch). Masakra! Na nasze nieszczęście było to jedyne miejsce w zasięgu wzroku, gdzie można było kupić cokolwiek do jedzenia. Wzięliśmy tylko jedną marną, niezbyt smaczną zupę na oszukanie żołądka i więcej nie byliśmy w stanie tam przełknąć. Udało nam się jeszcze dokupić ananasy i to musiało wystarczyć do końca drogi ;-(
     Wytrzęsieni, głodni, niewyspani, przepoceni i poobijani dotarliśmy w końcu późnym wieczorem do stolicy Wietnamu - Hanoi. Chociaż marzyliśmy o prysznicu i wygodnym wyrku, to przyszło nam jeszcze na to poczekać. Wietnamczycy kręcą, kombinują i kłamią w żywe oczy z pokerową miną, aż trudno w to uwierzyć. Przykład? Zagaduje nas koleś przed hotelem:
- Szukacie pokoju? Mam ładne, czyste ...
- Jaka cena?
- 20 $
- Drogo! Opuścisz coś?
 I w tym momencie z tego samego hotelu wychodzi drugi wietnamski przystojniak, przekonany o płynności swego angielskiego, który nie słyszał naszej rozmowy sprzed minuty i krzyczy do nas:
- Możecie najpierw zobaczyć pokój. Naprawdę jest super i kosztuje tylko 30$!
- Ale zaraz, twój kolega powiedział 20 $, ty 30 $. Znacie w ogóle cenę tego pokoju?
- A ile możecie zapłacić? Bo pokoje są naprawdę ... bla, bla, bla ...
I podobnie na każdym kroku. A pokoje to z reguły brudne nory, tylko recepcje odszykowane, aby sprawić dobre pierwsze wrażenie. Szybki rzut wprawnym okiem na klienta, ciężar jego bagażu i cena wyssana z palca. Cennik? Jaki cennik? Powiedź mi skąd przyjechałeś, a będę wiedział na ile mogę cię skroić!
     Wycieńczeni padliśmy w końcu w jakimś przyzwoitym pokoju, targując przy zapłacie połowę ceny wyjściowej ...

środa, 25 lipca 2012

Vientiane

     Vientiane jest stolicą Laosu, a nie Wietnamu, jak można by sądzić po podobieństwie nazw ;-) Dotarliśmy tu bezproblemowo autobusem, ale ze znalezieniem noclegu już nie poszło tak łatwo. Noclegowni jest mnóstwo, ale z racji tego, że jest to "stolyca" ceny są trzy, a nawet czterokrotnie wyższe niż gdziekolwiek indziej w Laosie. Uchodziliśmy się zatem jak dzikie osły, zanim znaleźliśmy coś rozsądnego i w ogóle wartego jakichkolwiek pieniędzy.
     Miasto leży nad Mekongiem, po którego drugiej stronie widać już Tajlandię. Nieopodal jest nawet graniczny Most Przyjaźni. Nie znajdziemy tu natomiast ani jednego drapacza chmur ;-) Na szerokim, nawet ładnie zagospodarowanym zielenią nabrzeżu stoi monumentalny pomnik jakiegoś tutejszego "ważnego".


     W całym mieście stoi więcej takich "figurek", zawsze obłożonych kwiatami. Jednoznacznie kojarzyły nam się one z czasami minionej epoki w naszym kraju. Do tego pomnik Patuxai, czyli ichniejsza Brama Zwycięstwa, zbudowany ku pamięci laotańskich żołnierzy. Otoczony parkiem z fontannami jest popularnym miejscem nie tylko wśród turystów.


     Podobno został wybudowany za amerykańskie pieniądze podarowane Laosowi w celu utworzenia nowego lotniska podczas wojny wietnamskiej. Rząd Laosu rozdysponował jednak prezent na budowę pomnika, który czasami jest przez to zwany "pionowym pasem startowym" ;-) Można wejść na szczyt tego cudu architektury, na którego kilku poziomach znajdują się regularne stragany z tandetnymi pamiątkami ... Widok na miasto zaś całkiem ciekawy, a reprezentacyjna aleja wygląda niemal jak przekształcona z pasa startowego ;-)


     Nieopodal znajduje się jedna z wielu tutejszych świątyń - Ho Phra Keo. Właściwie obecnie jest to bardziej muzeum niż czynna świątynia. Spodobała nam się, ponieważ jest inna od większości świątyń, jakie do tej pory widzieliśmy (oczywiście poza Białą Świątynią w Tajlandii). Mimo bardzo bogatych, misternych zdobień, nie jest pomalowana krzykliwymi kolorami, jak pozostałe. 


     Kiedy podejdzie się bliżej, nie można oderwać oczu od koronkowej roboty wykonujących poszczególne elementy artystów. Szare smoki czuwające przy wszystkich wejściach są bardziej mroczne od ich kolorowych kolegów.


     Chociaż z kwiatowo-zieloną przekąską w pysku nieco łagodnieją. Czekałam, kiedy usiądzie mu na nosie jeden z wielu latających tam motyli, ale mimo wszystko, żaden się nie odważył na taki krok ;-)


     Dookoła ustawionych jest mnóstwo posągów Buddy, wykonanych z brązu.


     Na pierwszy rzut oka wydają się identyczne, jednak każdy z nich jest odrobinę inny.




     W głównej sali świątyni-muzeum nie można fotografować. Znajdują się tam baaardzo stare eksponaty, ale wystawione są w zwykłych, mocno zdezelowanych mebelkach. Coś na kształt regałów albo kredensów, pieczołowicie i nieustannie odkurzanych przez obsługujące wystawę osoby. Dziwne miejsce ... 
     Za to błogi spokój widać na twarzach wszystkich "buddyjskich egzemplarzy".


     Podążając od Bramy Zwycięstwa w stronę przeciwną niż do Ho Phra Keo dotrze się do chyba najczęściej fotografowanego obiektu w stolicy Laosu. Jest nim złota stupa Phat That Luang, uważana za symbol narodowy i najważniejszy zabytek tego kraju.


     Stupa pięknie połyskuje w promieniach słońca i rzeczywiście robi wrażenie rozmiarem.. Niestety z bliska nie wygląda już tak efektownie. Złotego koloru zostało na jej dolnych partiach niewiele i zdecydowanie przydałby się mały remoncik.


     Do środka nie można wchodzić, ale podobno znajdują się tam relikwie Buddy. Kto wie?... Kolejna ekspozycja zabytków też pozostawia raczej sporo do życzenia, jeśli chodzi o sposób wystawienia dla zwiedzających.


     Tuż po drugiej stronie ulicy znajduje się kolejna multikolorowa świątynia, której nazwy nie pamiętamy. Naszą uwagę przykuła w niej ogromna, złocona figura leżącego Buddy...


     ... oraz ukryte w ogrodowej zieleni posągi.


     Na przeciwko wejścia do tej świątyni stoi wyglądający na całkiem nowy, ale misternie wykonany budynek. Również nie udało nam się ustalić jego przeznaczenia, ale architektonicznie bardzo nam się spodobał.


     Całe Vientiane wydało nam się mało "stolicowe". Mimo dużego ruchu ulicznego wszędzie panuje spokój i niespieszne załatwianie codziennych obowiązków. Jednocześnie spotkaliśmy tu tak wiele niekompetentnych osób, że nawet nie chce nam się tego wspominać. Zero pojęcia o wykonywanej robocie i do tego jeszcze z niezbyt miłym nastawieniem do klienta. Ale fakt, sądząc z doświadczenia, "stoliczni" lubią się wywyższać tylko dlatego, że mieszkają w stolicy ;-)
     Łażenie po mieście i nocne bazary to już normalka w naszych azjatyckich harmonogramach. Oprócz tego wybraliśmy się kilkadziesiąt kilometrów za miasto, aby zobaczyć Buddha Park. Troszkę się pogubiliśmy i złapał nasz deszcz. Schroniliśmy się więc w wioskowym sklepie, w którym zakupiliśmy przepyszną mrożoną kawę. Przeczekaliśmy ulewę, upewniliśmy się, w którą stronę mamy jechać i w drogę. Na chwilkę zatrzymaliśmy się przy browarze produkującym wyśmienite piwo LaoBeer ;-)


     Niebawem asfalt zniknął całkowicie z naszej trasy. W kurzu i po wertepach dotarliśmy jednak do Buddha Park. Choć park powstał w połowie zeszłego stulecia, to niektóre jego egzemplarze wyglądają na wiele starsze.



     Żelbetowe twory łączące elementy buddyzmu i hinduizmu wymyślił kapłan Luang Pu Bunleua Sulilat. Do ogromnej rzeźby przypominającej dynię ...


     ... można wejść przez wielkie usta ...


     ... przedostać się przez wewnętrzne "piekło"" i wyjść na zewnątrz do nieba. Stamtąd rozciąga się widok na cały ogród i prawie 200 rzeźb w nim umiejscowionych.



     Znakiem rozpoznawczym parku jest 120 metrowej długości figura leżącego Buddy.


     Zagadnęli nas tam młodzi mnisi, którzy prawdopodobnie mieli zajęcia w terenie, a zadaniem było ćwiczenie angielskiego w rozmowach z turystami. Bardzo sympatyczni i ciekawi wszystkiego chłopcy, chociaż ich wykształcenie wydawało się być ograniczone do tego, co "mogą" wiedzieć. Nie mieli szczególnego pojęcia o geografii, innych państwach, innych religiach, ilości mieszkańców w danych krajach. Polska z 40 milionami mieszkańców wydała im się chyba największa na świecie (Laos ma ok. 6,5 miliona mieszkańców), bo nie chcieli uwierzyć, że jesteśmy malutkim, europejskim krajem ... Generalnie nasze opowieści przyjmowali z wielkim niedowierzaniem, że może być inaczej ...


     Buddha Park może się podobać lub nie, ale na pewno warto go zobaczyć na własne oczy. Dla nas był zbyt dziwaczny i zbyt żelbetowy, a całość rozlokowana na zdecydowanie zbyt małym terenie. Ale fajnie było się tam znaleźć i porozmawiać z chłopakami w pomarańczowych szatach ;-)
     Posililiśmy się jeszcze miejscową zupką, odpaliliśmy naszego potwora ...


     ... i niespiesznie potoczyliśmy się w kierunku Vientiane. Przy okazji zakupiliśmy świeżutkiego duriana, który tak bardzo zasmakował nam w Singapurze.


     Skonsumowaliśmy go w trybie natychmiastowym nad brzegiem Mekongu, aby nie przeszkadzać innym "zapachem" roznoszącym się od naszego przysmaku ...