czwartek, 28 czerwca 2012

Niebo w gębie

     O ile w fastfoodowym USA tęskniliśmy czasem za ziemniakami, kapustą i schabowym, to w Ameryce Centralnej nawet nie przeszło nam to przez myśl. W Nowej Zelandii i Australii żyliśmy na tanim jedzeniu marketowym przygotowywanym własnym sumptem, więc nie było źle. W Azji nie ma najmniejszego sensu kupowanie jakiś półproduktów w sklepie i kombinowanie na własną rękę. Jedzenie jest tu nieziemsko pyszne, wybór przeogromny, a ceny czasami wręcz śmieszne. Stołujemy się więc na ulicy od rana do wieczora i bardzo nam się ta wersja podoba. Różnorodność azjatyckich smaków zafundowaliśmy sobie również w Georgetown.
     Tuż przy wejściu do naszego hotelu w dzielnicy Little India zaczynały się hinduskie straganiki z jedzeniem. Rano dania śniadaniowe, później jakiś przedobiadek, wieczorna obiadokolacja, a w międzyczasie - deser. A kilogramów przybywa ;-)
     Rano, jeszcze zaspani, schodziliśmy na śniadanie do Pana Hindusa. Piramidka z liści bananowych skrywająca ryż z jajkiem lub suszoną rybką, oczywiście z pikantnym sosem. Do tego jakiś smakołyk pieczony w głębokim tłuszczu - na ostro lub słodko - w zależności od humoru ;-)


     No i obowiązkowo kawa. Zupełnie inna niż świeżo mielona w Gwatemali. Ta bardziej przypominała nam Inkę lub zbożową, podawaną już osłodzoną. Grześ musiał więc wyraźnie zaznaczać, że bez cukru, co wywoływało dyskretne zdziwienie na twarzach tubylców. Sposób parzenia kawy - niezmiernie widowiskowy. Po przelaniu gorącej wody przez woreczek z kawą Pan Hindus kilkukrotnie przelewał napój z jednego garnka do drugiego, z góry na dół, na rozpiętość ramion, nie rozlewając przy tym ani kropli. Dzięki takim zabiegom kawa robiła się gęsta, z delikatną pianką na wierzchu.


     Ponieważ zwiedzanie w tych temperaturach nie należy do najłatwiejszych, trzeba się od czasu do czasu schłodzić i uzupełnić wypocony zapas wody. Najlepiej służą nam straganowe napoje domowej roboty lub mrożona kawa z mlekiem na wynos. A jak się robi taką kawę w Malezji? Samą kawę przygotowuje się identycznie jak powyżej i dodaje gęstego mleczka kokosowego. Następnie do woreczka foliowego sypie się pełno lodu, zalewa ciepłą kawą, wkłada słomkę, zawiązuje woreczek z jedną strony robiąc ze sznurka uszko do trzymania całości. Lód szybko schładza kawę, a pusty woreczek zajmuje w śmieciach mniej miejsca niż kubek. Proste!


     Konkretny posiłek w ciągu dnia też musi być, aby wystarczyło sił na dalsze łażenie. Bardzo popularne jest tu podawanie jedzenia na liściach bananowca. Liść na stół, a na liść ryż z przeróżnego rodzaju dodatkami, przynoszonymi kolejno w niewielkich pojemniczkach i nakładanymi niewielkimi kupkami na "zielony talerz". A czym to się je? Łyżką trzymaną w prawej ręce i widelcem trzymanym w lewej, którym pomaga się nakładać jedzenie na łyżkę. Noży, a właściwie tasaków, używają tu tylko do przygotowywania potraw. Jeśli takie danie zamówimy w hinduskiej knajpce, to sztućce nie są nam potrzebne. Hindusi jedzą łapkami, dzięki czemu nie wezmą do ust kości czy ości, bo po prostu je wyczują palcami. A przy tym dotyk czuje konsystencję potrawy oraz jej temperaturę, więc trudno jest się poparzyć w język. Mądre, prawda?


     Również desery są tutaj zupełnie inne, niż europejskie. Bardzo znane są cendol oraz ais kacang. Trochę podobne, ale tymczasem spróbowaliśmy tego drugiego. Najpierw Pani Chinka wyjęła z dużego termosu bryłę lodu i umocowała ją w dziwnej maszynie, która "naskrobała" do miseczek góry lodowych wiórków.


     Na tak przygotowaną bazę nałożyła ziarenka kukurydzy, czerwonej fasoli i coś w rodzaju zielonej galaretki. Warzywa są wcześniej gotowane w soku z trzciny cukrowej, więc mają słodki smak. Wszystko zostało polane gęstym sokiem i udekorowane gałką tradycyjnych lodów. Składniki dla nas niecodzienne, jeżeli chodzi o desery, a smakowało i chłodziło wyśmienicie. Chociaż podeszliśmy do pierwszej łyżeczki z pewną ostrożnością, to kolejne porcje wciągaliśmy z co raz większym uśmiechem. Mniaaam!


     Wieczorem wyjeżdżają na ulice pojazdy przedziwnych konstrukcji, które są kuchniami na kółkach. Oferta dań bardzo szeroka i trudno się zdecydować na jedno. Dzisiaj jeszcze nie jedliśmy zupy, więc może by tak na dobranoc? Skusiliśmy się na świeżutko przyrządzaną zupę z kulkami rybnymi, makaronem, kiełkami sojowymi, plasterkami tofu, siekanymi warzywami i kawałkami mięsa. W wielkim kotle Pan Chińczyk miał gorący "rosołek", w którym podgrzał makaron oraz kulki rybne. Nałożył to na miseczki, uzupełnił dodatkami i całość zalał "rosołkiem". Na malutkie podstaweczki nałożył megapikantnego sosu z miniaturowych papryczek, abyśmy mogli doprawić sobie zupę wedle uznania.


     Wszystko podał nam do ulicznego stolika, a do skonsumowania dania mieliśmy tylko pałeczki i malutkie, płaskie łyżeczki. Smakowało wyśmienicie!


     Ponieważ wszystko kusi zapachami i chcemy jak najwięcej spróbować, nie oparliśmy się jeszcze szaszłyczkom satay ;-) Pani Malajka specjalizowała się w przysmakach z kurczaka, pieczonych na specjalnym grillu, serwowanych z gęstym, słodko-pikantnym sosem. 


     Chociaż nasze brzuchy były pełne, to oczy ciągle by jadły, a nosy wyłapywały wspaniałe zapachy dochodzące z kolejnych obwoźnych "restauracyjek". I tak jest od przyjazdu do Malezji dzień w dzień. Spróbowaliśmy już wielu azjatyckich dań, a całe mnóstwo jeszcze przed nami. I jak do tej pory - nie zdarzyło się, aby coś nam nie smakowało.
     Tymczasem nadal nie tęsknimy za polskim schabowym;-)

wtorek, 26 czerwca 2012

Georgetown

     Na wyspę Penang dotarliśmy skoro świt i trzeba było chwilę poczekać, aż zacznie kursować komunikacja miejska. Na szczęście na zewnątrz było o wiele przyjemniej niż w naszym polarnym autobusie z Kota Bharu ;-) Kiedy już dojechaliśmy do Georgetown okazało się, że nadal jest zbyt wcześnie, aby znaleźć jakiś nocleg. Chociaż było około siódmej rano, to wszystko było pozamykane. Potułaliśmy się więc niespiesznie po zabytkowych uliczkach i w końcu dotarliśmy w okolice Little India. Właśnie otwierano drzwi jednego z hoteli. Weszliśmy, obejrzeliśmy pokój, zapytaliśmy o cenę, tradycyjnie coś utargowaliśmy i zostaliśmy. Dawno nie mieliśmy tak przytulnego, kolorowego i czystego noclegu, a cena taka jak wszędzie. Trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno! W dodatku indyjska okolica zapewni nam wyśmienite i tanie wyżywienie ;-)
     Georgetown, podobnie jak Melaka, zostało cztery lata temu wpisane na listę UNESCO. Jest to pierwsze kolonialne miasto w Malezji, a stara dzielnica mieści około 1700 zabytkowych budynków. Jest tu mieszanka muzułmanów, buddystów, taoistów, katolików i innych wyznań, współgrająca ze sobą na co dzień bez najmniejszych zgrzytów.
     Zdrzemnęliśmy się po nieprzespanej nocy w autobusie i wypoczęci ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Oczywiście zapachy kuchni indyjskiej skusiły nas na pyszny obiadek straganowy. Little India to głównie jedzenie i sklepiki z tradycyjną odzieżą i złotą biżuterią. Nieopodal znajdują się świątynie tajskie i chińskie. Tak potężnych kadzideł nie widzieliśmy jeszcze przed żadną inną świątynią.


     A w środku mnóstwo latarenek z przyczepionymi prośbami i intencjami modlitw.


     Kilkaset metrów dalej dochodzimy do nowoczesnego kawałka miasta, z oryginalną fontanną i zabytkową wieżą zegarową.


     W międzyczasie trafiamy na humorystycznie "opisane" na ścianach fakty z życia uliczek. Ciekawy pomysł ...


     Artystyczne dusze potrafią zagospodarować nawet zagrzybioną ścianę ;-)


     Chińskich świątyń są tu dziesiątki, a nam spodobała się precyzyjnie odrestaurowana Hock Teik Cheng Sin Temple.


     Z mistrzowską precyzją odnowiono tu każdy szczegół, a wszystko lśni złotym kolorem.




     Trochę żałujemy, że nie znamy się na chińskich wierzeniach, bo wtedy można by w pełni docenić i zrozumieć obecność wszystkich detali.


     Georgetown podoba nam się o wiele bardziej niż Melaka. Część budynków jest już świetnie odnowiona i rzeczywiście są to perełki architektury kolonialnej.




     Niestety zdecydowana część miasta zatrzymała się w czasie, a właściwie cofa się i chyli ku upadkowi. Widać dużo brudu, kamienice są zagrzybione, w otwartych rynsztokach w biały dzień biegają szczury, a "zapach" mocno drażni nosy. Mamy jednak nadzieję, że znajdą się środki na odnowienie wszystkich tutejszych perełek i kiedy następnym razem przyjedziemy do Georgetown, to nie będziemy chcieli stąd wyjeżdżać ;-) Tymczasem wygląda to miejscami kiepsko ...




     Kontrastem do zapuszczonych budowli jest okazały, piękny meczet, który świetnie prezentuje się także w wieczornej szacie.


      Komunikacja miejska na wyspie jest świetnie zorganizowana, a mnóstwo darmowych folderów pozwala zaplanować pobyt w tym miejscu i bezstresowo przemieszczać się bez potrzeby przepłacania taksówek. I tak płacąc symboliczne ceny biletów autobusowych dojechaliśmy kolejnego ranka do Penang Hill. Jest to najwyższe wzgórze na wyspie, na które wjeżdża się kolejką.


     Niestety przejrzystość powietrza nie była tego dnia najlepsza, przez co nie mogliśmy podziwiać panoramy miasta. Temperatura na wzgórzu jest z reguły 5-6 stopni niższa niż na dole i można tu wyśmienicie odpocząć od upałów. Znajdują się tu obok siebie meczet (obecnie remontowany) i kolorowa, hinduska świątynia.



     Można też zobaczyć spotkanie kultury wschodu i zachodu. Obie dzieli ogromna przepaść i trzeba się po prostu wzajemnie tolerować i szanować. Ta turystka przywdziała jeszcze w miarę "długie" spodenki, ale niektóre dziewczyny chyba nie doczytały w przewodnikach, że kraje muzułmańskie rządzą się innymi prawami. Czasem warto by tu wydłużyć spódniczkę, schować pośladki, a dekolt zakryć choćby chustą. No cóż ...


     Reszta "atrakcji" na Penang Hill jest raczej średnia i dodatkowo płatna. Można sobie darować wejście do mini zoo czy spacer zaniedbaną ścieżką botaniczną. Piętnaście minut piechotą od wzgórza znajduje się największy w Azji Południowo-Wschodniej kompleks świątyń buddyjskich. Kek Lok Si Temple już z daleka prezentują się okazale.


     Aby wejść na teren świątyń trzeba się przecisnąć przez stragany z tandetnymi (i nie mającymi nic wspólnego ze świątyniami) "pamiątkami". Później jest już o niebo ładniej i ciekawiej ;-)


 Niestety sklepiki z "pamiątkami" umiejscowione są również w samych świątyniach, co znacznie zmniejsza ich atrakcyjność i psuje duchowy klimat miejsca. Nadal można jednak kupić również lampiony modlitewne oraz zawieszki, na których wypisuje się prośby i intencje.



     Trzydziestometrowa, wykonana z brązu statua Kuan Yin góruje nad całym kompleksem.


     Potężna pagoda łączy w sobie elementy architektury chińskiej, tajskiej i birmańskiej.


     Wnętrza świątyń zaskakują nas na każdym kroku swoją odmiennością. A swoją drogą ciekawe, ile figurek znajduje się we wszystkich tutejszych świątyniach?


    Nawet dachy pokryte są cudownie szkliwionymi dachówkami oraz bogato zdobione na każdym centymetrze kwadratowym powierzchni.


     Po całodziennym zwiedzaniu uduchowionych miejsc należy się również coś dla ciała. Wracamy więc w okolice Little India na kolejną świetnie przyprawioną obiadokolację ...

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Express Polarny

     Zanim wsiedliśmy do autobusu trzeba było się wydostać z wyspy. Poszliśmy rano na przystań, aby popłynąć na stały ląd po okazaniu biletów powrotnych, które zakupiliśmy razem z biletem autobusowym w Tanah Rata. Okazało się, że wprowadzono nas w błąd co do godzin kursowania łódek do Kuala Besut. Byliśmy pewni, że kursują co godzinę, a naprawdę kursują co cztery godziny. Jedna z nich odpłynęła 20 minut temu ...
     Już mieliśmy się zawinąć na pięcie i pójść na poranną kawę, kiedy podpłynęła do pomostu łódź. Zapytaliśmy pana, czy zabierze nas na te bilety do Kuala Besut. "Wsiadać, wsiadać!" usłyszeliśmy w odpowiedzi. Super! Nie musimy czekać ponad trzech godzin na kolejną łódkę. Kilkaset metrów od wyspy wyjaśniło się, że pan płynie do Kuala Besut dopiero o dwunastej, ale teraz spróbuje nam coś zorganizować. Niestety panowie z innych łódek nie byli tacy mili. Owszem, każdy by nas chętnie zabrał, ale za grubą gotówkę i to najlepiej płatne w dolarach. O nie! Nigdzie nam się nie spieszy, poczekamy do dwunastej. Dotarliśmy z naszym panem do wioski rybackiej, wypiliśmy pyszną kawę i zrelaksowani wypłynęliśmy z innymi pasażerami w samo południe do Kuala Besut.
     Przecisnęliśmy się przez tłum taksówkarzy i poszliśmy na miejscowy przystanek autobusowy, aby złapać transport do Kota Bharu. Podobno nic ciekawego w tym mieście nie ma, ale musimy tam dotrzeć, aby wziąć kolejny autobus w drugi koniec Malezji. Wszystko to wyniesie nas o wiele taniej, niż opłata za transport turystycznym busem stąd bezpośrednio na miejsce docelowe.
     W autobusie do Kota Bharu przylgnęła do nas starsza para sympatycznych Rosjan. Uparli się, że nasze języki są podobne i chcieli sobie troszkę pogadać. Ni w ząb nie umieli angielskiego, a ich "anglijskij razgawornik" wyglądał na zupełnie nowiutki. Ale i tak można zwiedzać świat, o czym przekonaliśmy się w Ameryce Centralnej nie znając hiszpańskiego ;-)
     W Kota Bharu musieliśmy czekać resztę dnia na nocny autobus do Penang. Zjedliśmy coś w przydworcowej knajpce, zostawiliśmy plecaki w przechowalni bagażu i udaliśmy się na miejscowe targowisko, którym wielu turystów się zachwyca. Było może trzysta metrów od dworca, więc szkoda było tego nie sprawdzić. Pasar Besar Siti Khadijah znajduje się w piętrowym budynku. Centralną, dolną część targowiska zajmują stoiska z warzywami i owocami.




     Są też niespotykane u nas marynowane jaja ...


     ... oraz drób (niekoniecznie taki całkiem świeży).


     Z góry wygląda to całkiem ciekawie - kolorowo i egzotycznie. Dookoła, w podcieniach budynku,  znajdują się stanowiska targu rybnego.


     Spragnieni owoców weszliśmy na dolny poziom rynku, gdzie panie przygotowywały towar do sprzedaży.


     Chociaż widzieliśmy już różne miejsca, czuliśmy różne "zapachy" i stołujemy się na ulicznych straganach, to tutaj nie zdecydowaliśmy się kupić nawet ziarnka ryżu. Poniższe fotki niech zastąpią nasze komentarze ... Dodam tylko, że nie było to jedyne stoisko, nie był to jedyny szczur, a wypasione muchy nie miały siły fruwać ...




     Na pierwszym piętrze sprzedaje się "suche" towary - przyprawy, ryż, łakocie, suszone ryby ...


     Tutaj już wszystko wygląda w miarę przyzwoicie, a panie ekspedientki same chętnie pozują z gracją do zdjęć ;-) Spróbowaliśmy przyprawy z tego kopczyka. Pachniała kokosem, a smak miała bardzo pikantny.


     Następny poziom podobał nam się najbardziej. Ilość strojów, tkanin i dodatków trudno było zliczyć. Wspaniale kolorowe batiki powodowały u mnie oczopląs ;-)




     Nakrycia głów muzułmanek mienią się wszystkimi barwami tęczy, cekinami, koralikami. Nietrudno dobrać odpowiedni odcień do reszty stroju. Chociaż wygląda fantastycznie, to mnie było w tym zdecydowanie za gorąco ;-)



     Wychodząc z Pasar Besar Siti Khadijah przemknęliśmy szybko na wdechu przez owocowo-rybny poziom i wyszliśmy na świeże powietrze. Na pobliskich uliczkach zdążyły się w międzyczasie rozłożyć straganiki z podobnymi towarami, jak wewnątrz hali. Było tu również coś dla panów ...


     ... jak i oryginalne przekąski, których jednak nie spróbowaliśmy ;-)


     W pobliskiej (czyściutkiej) ciastkarni wypatrzyliśmy kolejne pomysłowe torty ;-)


     I tak na szwędaniu się po Kota Bharu upłynął nam czas do przyjazdu (niepunktualnego) autobusu. Po przebojach klimatyzacyjnych w meksykańskich autobusach zabraliśmy z plecaków ciepłe bluzy, aby nie zmarznąć podczas nocnej podróży. Kierowca pobił jednak rekord wychłodzenia pasażerów. Wszyscy niemal szczękali zębami z zimna, ale nikt nie poszedł do kierowcy narzekać. Na postoju zaczęło się wyjmowanie rzeczy przydatnych do okrycia się na dalszą część podróży. Każdy wyjmował z waliz, co miał, aby tylko się ogrzać. My wzięliśmy śpiwory, zapatuliliśmy się w nie po czubek głowy i w takim ciepełku nawet udało nam się przymknąć oko. "Express Polarny" dowiózł nas do Penang ...