wtorek, 28 lutego 2012

Salwador - Nikaragua

     Ocknęliśmy się z błogiego lenistwa w Playa El Tunco i ruszyliśmy w dalszą drogę. Chicken busem z super głośną muzyką dojechaliśmy z powrotem do stolicy Salwadoru. Organizacja i koordynacja transportu ludzi w tym kraju nie istnieje. Rozpiździel niesamowity i trudno się w tym wszystkim odnaleźć. Na szczęście taksówki są w rozsądnych cenach, oczywiście jak już się utarguje cenę "nie dla turysty". Zamiast błądzić po mieście zdecydowaliśmy tym właśnie środkiem transportu miejskiego przedostać się na dworzec, z którego odjeżdżają autobusy do San Miguel. Mocno starszy, trzęsący się taksówkarz, zamknął bagażnik z naszymi plecakami na dospawaną do klapy kłódkę. Pomknęliśmy przez miasto 30km/h nieustannie trąbiąc na innych użytkowników drogi. Szczęśliwie dotarliśmy na dworzec, gdzie z miejsca obstąpiła nas grupa naganiaczy autobusowych. Po lekkim wyciszeniu panów wsiedliśmy do wersji "economico" i pojechaliśmy do San Miguel.  Nic specjalnego tu nie ma do oglądania - ot przystanek między kolejnymi punktami podróży.                                                                             
     Przenocowaliśmy w hotelu przy dworcu autobusowym. Nadgorliwy pracownik zaczął sprzątać przed hotelem około piątej rano. Miło, że dbają o czystość. Tylko czemu kosz na śmieci pan ustawił tuż pod oknem naszego pokoju i intensywnie (czytaj: głośno!) wytrzepywał o niego swoje akcesoria do sprzątania? Raz, drugi - rozumiem. Ale nie co chwila i nie o piątej rano! Nawet nie otwierając oka rzuciłam przez otwarte okno kilka polskich, stosownych w tej sytuacji słówek. O dziwo - pan je świetnie zrozumiał ;-) Mogliśmy jeszcze chwilę pospać ...
     Na dworcu okazało się, że bezpośrednie autobusy do Nikaragui jeżdżą tylko ze stolicy. I tak przejeżdżają przez San Miguel, ale się tu nie zatrzymują. Bez sensu, no ale co zrobić? Dojedziemy do granicy z Hondurasem i będziemy się martwić dalej na miejscu. Podróż przebiegła szybko, chociaż po drodze okazało się, że 20 km przed granicą mamy przesiadkę, bo ten autobus nie jedzie jednak do samej granicy. Znowu bez sensu? No cóż?
     Wysiedliśmy niemal tuż przy okienku z celnikami. Kolejka, więc ja czekam, a Grześ poszedł zapytać do turystycznego autobusu (tego, który wyjeżdża ze stolicy), czy możemy się dalej z nimi zabrać. Kierowca stwierdził, że jak zdążymy się odprawić przed ich odjazdem, to nas zabiorą. Podał rozsądną cenę biletów, więc nie ma się co tułać po Hondurasie. Panowie celnicy z Salwadoru jednak nie bardzo wiedzieli, co zrobić z naszymi paszportami. Które to imię, które nazwisko, a które nazwa państwa? Zablokowaliśmy kolejkę, więc nawet otworzyli kolejne okienko, żeby rozładować tłok na granicy. W międzyczasie odjechał nasz autobus, ale kierowca krzyknął, że będzie jeszcze jakieś 10-15 minut po stronie Hondurasu. Dobra nasza! Może zdążymy ...
   Biegiem przez most graniczny (plecaki+upał 37 stopni C). Budynki graniczne wtopione w targowisko. Niezły widok, ale nie mamy czasu na zdjęcia. Jakiś chłopak wypisuje nam deklaracje migracyjne, płacimy 6$ za wjazd i biegiem do odjeżdżającego już autobusu. Uuufff! Rzutem na taśmę, ale zdążyliśmy.
     Przysypiamy nieco i budzimy się tuż przed granicą Honduras - Nikaragua. Grześ idzie do kierowcy uregulować płatność za nasz transport i tu niespodzianka. Ustalona kwota robi się prawie trzy razy wyższa i na to nas już nie stać. Po prostu nie mamy nawet przy sobie takich pieniędzy. Nie braliśmy dużo z bankomatu, wiedząc, że za chwilę zmienia się waluta. Sytuacja robi się mało fajna. Nie wiadomo, czy my źle zrozumieliśmy cenę, czy pan kierowca w międzyczasie zmienił stawkę. Na chwilę zawieszamy rozmowy, bo trzeba przejechać do budynków granicznych po stronie Nikaragui. W międzyczasie ustalamy z Grzesiem, że absolutnie nie zapłacimy tyle, ile kierowca zażądał, bo to naprawdę o wiele za dużo. Oczywiście i na tej granicy nie ma problemu z wymianą waluty, jeśli ma się taką potrzebę. 


     Nikaraguańscy celnicy pobierają od nas opłatę wjazdową oraz pięć razy większą opłatę dla ministerstwa turystyki (czy czegoś takiego). Na wszystko dostajemy rachunki, więc żadne wyłudzenie, chociaż nigdzie o tym wcześniej nie wyczytaliśmy. Teraz to już jesteśmy zupełnie spłukani i mamy niecałe 10$ w kieszeni. Wraca sprawa płatności za autobus. Miłe dziewczę pomaga nam w dogadaniu się tłumacząc nasz angielski na hiszpański. Kiedy mówimy kierowcy, że teraz to możemy mu zapłacić już tylko niespełna 10$ - ten głupieje do końca. Chociaż padają różne pomysły, że może podjedziemy po drodze do bankomatu itp., to idziemy w zaparte i nie ma mowy, abyśmy zapłacili tak wygórowaną kwotę. Może i nieładnie z naszej strony, ale skłamaliśmy, że to są nasze ostatnie pieniądze na cztery dni, bo dopiero w nowym miesiącu dostaniemy przelewy na konto. Pierwszy raz tak kłamaliśmy w żywe oczy i wcale nie czuliśmy się z tym dobrze, ale też nasza wina nie była taka jednoznaczna ... Zaproponowaliśmy, że oddamy te ostatnie dolary i dalej po prostu z nimi nie pojedziemy. Mamy namiot, śpiwory, na jedzenie jakoś zapracujemy u miejscowych i przeczekamy te kilka dni na granicy. Ku naszemu zdziwieniu kierowca nie wziął od nas tych pieniędzy, machnął tylko ręką, pomruczał coś pod nosem, wsiadł do autobusu i odjechał. Niefajnie wszystko wyszło, ale mamy dosyć traktowania nas (czytaj: wszystkich turystów) jak chodzące bankomaty. Trudno, stało się i już. Zostaliśmy przy wjeździe do Nikaragui i musimy zorganizować dalszy transport. Na szczęście optymizm nas nie opuścił.


     Stanęliśmy na stopa, żeby dostać się do najbliższego miasteczka. Za parę groszy zabrała nas taksówka wioząca już dwóch pasażerów. Nasze plecaki wylądowały w otwartym bagażniku, a na naszą prośbę pan przepasał je jakimś sznurkiem, żeby nie wyleciały po drodze. Dobre i tyle ...
     Dwadzieścia kilka kilometrów dalej wysiedliśmy na dworcu, skąd odjeżdżają autobusy do Managuy. Właściwie jeden autobus dziennie, który będzie startował za 20 minut. I tak mamy więcej szczęścia niż rozumu w tym naszym podróżowaniu ;-) Nikaragua jest prawdopodobnie najtańszym państwem Ameryki Centralnej, więc powinniśmy się zmieścić w tych naszych 10$ z biletami. Jest taniej niż myśleliśmy, więc jeszcze parę dolarów nam zostaje. 
     Kiedy autobus podjeżdża na stanowisko wszyscy rzucają się do niego tak, jak za komuny ludzie w Polsce walczyli jeszcze przed sklepem o papier toaletowy, który właśnie pojawił się na półkach. Horror! Kierowca coś tam krzyczy i za chwilę wszyscy wychodzą grzecznie z autobusu, po czym z powrotem , ale już spokojnie do niego wchodzą. O co tu chodzi? Plecaki w luku bagażowym, więc i my wchodzimy do autobusu i siadamy na pierwszych wolnych miejscach. Kierowca krzyczy coś, że nie mamy numerów siedzeń na biletach. No nie mamy, bo koleś je sprzedający nie numerował miejsc. Ale skoro są wolne miejsca, znaczy, że kto pierwszy ten lepszy. Ale nie tym razem. Przychodzi koleś od biletów i zawzięcie tłumaczy nam, że kupiliśmy bilet na przejazd, a nie na miejsce siedzące. Pytamy więc, ile mamy dopłacić za te miejsca? Koleś stwierdza, że nie ma biletów na miejsca siedzące czy stojące, są jedne bilety i nie musimy nic dopłacać, ale nie możemy też tu siedzieć. No to mamy się położyć w przejściu, czy o co gówniarzowi chodzi? Nauczyliśmy się od nich i przestajemy rozumieć hiszpański, tak jak oni angielski. Każdy w swoim języku i twardo siedzimy. Część ludzi stoi, część siedzi, koleś każe jednym wstać i sadza na ich miejsce innych. Ludzie ze zdziwieniem na twarzy, ale wstają bez słowa i ustępują miejsca innym. Nie kumamy w ogóle o co tu chodzi, ale nadal siedzimy. W końcu mamy jechać trzy i pół godziny, więc średnia przyjemność stać tyle czasu. Na przedmieściach wsiadają z ulicy jeszcze inni ludzie i koleś znowu przegania już siedzących (nawet matki z kilkuletnimi dziećmi) i sadza na ich miejsce nowych pasażerów. Od nas woła bilety, pisze w końcu numery miejsc i każe się przesiąść, wypraszając z naszych nowych miejsc już siedzących tam ludzi. Po raz kolejny dzisiejszego dnia czujemy się niezręcznie, ale po raz kolejny to nie my robimy zamieszanie. Na naszych starych miejscach nikt nie siada i do następnego przystanku pozostają wolne. Takie zamieszanie koleś robił przez całą drogę, a my przez prawie cztery godziny nie rozszyfrowaliśmy tego wszystkiego. Jedyne co nam przyszło do głowy to to, że pomocnik kierowcy jest w Nikaragui pierwszy po Bogu. Żenada ...
     Na dworcu otoczyli nas taksówkarze, którzy z góry wiedzieli dokąd chcemy jechać. Zadupie jakich mało, ciemno, więc na pewno zapłacimy ile zażądają. O nie, panowie! Nie zapłacimy takich złodziejskich stawek i nie ściemniajcie, że już nie ma żadnego autobusu do centrum stolicy i że zabijają za każdym rogiem! Ledwo wyszliśmy z dworca, a podjechała taksówka z rozsądnym kierowcą i ceną, jaką wyczytaliśmy w przewodnikach. Można i się opłaca? Można, tylko bez cwaniakowania. Turysta też człowiek!
     Bezproblemowo dotarliśmy gdzie chcieliśmy. Trzeba jeszcze wybrać miejsce na nocleg. Ilość hosteli w okolicy szybko wyjaśniła sprawę i w końcu mogliśmy odsapnąć. Umówiliśmy się z panią, że rano znajdziemy bankomat i uregulujemy należności, bo ostatnie dolary wydaliśmy na taksówkę (naprawdę!). Pani dorzuciła nam do rachunku zimną colę i tak skończył się bardzo długi, gorący i zakręcony dzień ...

     Rano wyszliśmy z hotelu z zamiarem zwiedzenia Managuy. Po dwóch godzinach łażenia i szukania podobno i tak wątpliwych atrakcji poddaliśmy się. Wybraliśmy tylko cordoby z bankomatu ... 


     ... zapłaciliśmy pani i pojechaliśmy tanią taksówką na "dworzec", z którego odjeżdżają busy do Granady. Tam podobno jest ładniej i ciekawiej. Po drodze taksówkę zatrzymał patrol policji i wyłudzili od kierowcy pieniądze, za rzekomy brak jakiegoś dokumentu. W biały dzień, w żywe oczy, obecność pasażerów im wcale nie przeszkadzała ...
     Taksówkarz na "dworcu" jeszcze nie zgasił silnika, a nasze plecaki z bagażnika zostały przeniesione bez naszej zgody do jednego z busów do Granady. Oj, tego nie lubimy bardzo! Zabraliśmy plecaki z autobusu, przekrzyczeliśmy po polsku wszystkich naganiaczy i wsiedliśmy do autobusu, który my wybraliśmy, ustalając wcześniej dokładnie cenę przejazdu. Dosyć mamy niedomówień i niespodzianek. Strasznie nas męczy to ichniejsze przekrzykiwanie się i rywalizacja o klienta, przy czym klient ma w tym wszystkim najmniej do powiedzenia. Prawie wciągają ludzi z chodnika, żeby tylko pojechali tym, a nie innym autobusem. 
     Do Granady dotarliśmy nawet szybko, a nasze bagaże całą drogę leżały w bezpiecznym miejscu, tuż pod okiem kierowcy ;-)


     Wysiedliśmy w samym centrum miasta i niezwłocznie udaliśmy się na kawę, której bardzo nam dziś brakowało. Niestety - nie są to już gwatemalskie pyszności ze świeżo zmielonych ziaren. Wzmocnieni udaliśmy się na poszukiwania noclegu. Miasto wygląda na pierwszy rzut oka o wiele atrakcyjniej, niż Managua. Spora ilość napotkanych turystów też mówi sama za siebie. Nie zdążyliśmy dojść do pierwszego hostelu, kiedy przypałętał się do nas kolejny dziwny naganiacz. Z góry powiedzieliśmy mu, że bardzo dziękujemy, ale poradzimy sobie sami i nie musi nam towarzyszyć. Jak grochem o ścianę! Powtórzyliśmy mu to kilka razy po drodze, ale nie poskutkowało. Szedł przy nas jak wierny pies. Kiedy przy czwartym, czy piątym zajętym gośćmi hostelu powtórzyliśmy nasze podziękowania, chłopak stwierdził, że za darmo to on z nami nie chodził i mamy mu zapłacić za pomoc w szukaniu noclegu. Hola, hola! Po pierwsze my mu już na początku podziękowaliśmy za usługi, a po drugie jakoś kiepsko się orientuje, skoro wszystko zajęte. Sam za nami lazł, więc niech teraz spada. Nie chcielibyście widzieć miny cwaniaka. Zaczął się trząść ze złości, zaciskać pięści i mało nas nie pobił. Oboje byliśmy od niego wyżsi o głowę i chyba tylko to go zniechęciło. A i tak szedł za nami jeszcze kilka minut. Po drodze inny przechodzień nam powiedział, że ten chłopak jest (delikatnie mówiąc) szurnięty i zawsze trudno się go pozbyć. Na szczęście w końcu odpuścił i mogliśmy spokojnie sami szukać noclegu. Bez "pomocy" poszło nam szybko i znaleźliśmy sympatyczne miejsce nieopodal centrum.
      Zdążyliśmy jeszcze na miejscowym targu zrobić owocowe zakupy i zalegliśmy na patio przed komputerem. Zrobiło się już ciemno, a tu nagle rozróba przed hostelem. Miejscowi okładają się zawzięcie, tłum kibicuje i tylko nieliczni próbują załagodzić sytuację. Wszystkie noclegownie w tej części świata mają zamykane i zakratowane wejście, więc czuliśmy się bezpiecznie, ale widok był nieciekawy. Za to inny mieszkaniec naszego hostelu, lekko chyba pod wpływem babcinych ziół, skwitował całą sytuację (nawet nie kiwając palcem i nie kierując wzroku w stronę ulicy) krótkim "Welcome to Granada". ;-)

sobota, 25 lutego 2012

Czarna plaża

     Stąd już rzut beretem nad Pacyfik, więc dobrze by było zanurzyć w nim nasze boskie ciała ;-) Pan w hotelu powiedział nam, że cztery przecznice stąd odjeżdżają chicken busy nr 101B w stronę La Libertad, które wszyscy polecają jako dobrą miejscówkę nad tym oceanem. Doszliśmy do wskazanego skrzyżowania, machnęliśmy na 101B. Kierowca stwierdził, że musimy przejść na prostopadłą ulicę i wsiąść w 102. No dobra! Oczywiście przystanków jako takich tu nie ma. Staje się przy ulicy i kiwa ręką, żeby dany autobus się zatrzymał. Na umownym przystanku zagadał nas lokales, czy my aby nie do La Libertad jedziemy? Turyści, więc dokąd mogą stąd jechać? ;-) On też jedzie w tamtą stronę i mamy wsiąść do 107. No to super! Szybko się ta numeracja autobusów zmienia ... Wsiedliśmy w końcu do 107. Z każdą ulicą tłum w chicken busie się zagęszczał. W końcu na dwuosobowych, wysłużonych fotelach siedziały po trzy osoby, a reszta na stojaka ściśnięta jak sardynki w puszce. Pomimo tego na każdym postoju wsiadali krzyczący sprzedawcy wszystkiego i dzielnie przepychali się przez ten tłum ze swoim towarem - wodą, owocami, warzywami, cukierkami, CD, cudownymi maściami ... Jeden koleś zachwalał swój towar przez kilka minut tuż przy moim uchu, a musieli go słyszeć na końcu głośnego autobusu. Jeszcze chwila, a zostałby mi tylko jeden sprawny narząd słuchu ;-)
     Po godzinie dotarliśmy do La Libertad, o czym poinformował nas wymownym spojrzeniem pomocnik kierowcy. Tylko jak tu wysiąść? Nikt się nie ruszył z miejsca. Dopiero jak udało nam się wstać z naszymi plecakami, to szybko czmychnięto na nasze miejsca. Pozostali ani drgnęli, prośby nie pomagały, więc musieliśmy bagażowym taranem utorować sobie drogę do wyjścia, gdzie już z kolei wchodzili do środka nowi pasażerowie. Istny kocioł! Za to śmieszna cena biletu - 0,60$ za godzinę jazdy.
     W La Libertad obeszliśmy chyba wszystkie hotele. Drogo, brudno, zero turystów! Wcale się dziwimy, bo chociaż okolica fajna, to ceny bardzo nieadekwatne do jakości oferty. Zmordowani upałem i poszukiwaniami zjedliśmy tortille w ceratkowni i zaspokoiliśmy pragnienie. Usiąść i płakać to nie w naszym stylu, ale niewiele brakowało. W końcu zapytaliśmy policjanta, czy jest sens jechać do sąsiedniego miasteczka, bo w tych warunkach za takie pieniądze nie zostaniemy na pewno. Naszej rozmowie przysłuchiwał się młody chłopak. Kiedy policjant odszedł, on zapytał nas, czy szukamy taniego noclegu? On mieszka w miejscowości nieopodal, gdzie jest dobra baza noclegowa i zapewne coś fajnego tam znajdziemy. Może nas zabrać autem, tylko skoczy jeszcze do marketu na zakupy. No nareszcie zaczyna to pozytywnie wyglądać! Czekamy w umówionym miejscu i po 15 minutach jedziemy rozklekotanym mini-busem bez tylnych siedzeń. Dojeżdżamy do miejscowości Playa El Tunco, czyli tam gdzie mieliśmy zamiar się przemieścić! Chłopak ma tu pizzerię, a nas wysadza na uliczce z noclegowniami. Chociaż nie pamiętamy imienia, to super było go poznać.
     No! Tutaj można zostać nawet na kilka dni (co też uczyniliśmy). Czysto, tanio, kolorowo, plaża, ocean i my. Radość w Pacyfiku w wykonaniu Grzesia poniżej ;-)


     Białe plaże widzieliśmy w Pensacola (USA). Tutaj wulkaniczny piasek nadaje im ciemny, prawie czarny kolor, z drobinkami połyskującej miki. Do tego mnóstwo wygładzonych kamieni wyrzucanych przez fale. 


   A woda tak ciepła, że w ogóle nie ochładza rozpalonej skóry. Chodzenie na bosaka po tym rozżarzonym piasku jest niemożliwe - parzy w stopy niemiłosiernie! Nawet trudno ustać sekundę do zdjęcia. Lepiej znaleźć jakiś wygodny konar ...


     ... albo schronić się w cieniu palmy.


     Poniższe zdjęcie zrobiliśmy około godziny 10-ej rano w cieniu. I tak jest codziennie ;-)


     Mini-basenik też nie daje wiele ochłody - woda super ciepła od słońca. Za to zabawy co niemiara ;-)


     Playa El Tunco jest malutką miejscowością. Do niektórych domów dopiero teraz podłączana jest bieżąca woda i kanalizacja. Tutejsze plaże i fale oceanu są za to rajem dla surferów, którzy tłumnie zjeżdżają tutaj o każdej porze roku. Baza noclegowa i zaplecze handlowo-gastronomiczne przygotowane są głównie pod ich kątem. 




     Głównie słychać Amerykanów i Niemców. Mieliśmy niezły ubaw w ceratkowej knajpce. Czterech amerykańskich młodzieńców zaryzykowało zjedzenie miejscowej potrawy - pupusów. Przy płaceniu każdy z nich trzymał w garści po 10$, a okazało się, że rachunek za wszystkich wyniósł trochę ponad 6$. Ich zaskoczone miny były dla nas bezcenne ;-) Aha! Pupusy są podobne do tortilli, ale nadziewane fasolą, serem, kurczakiem, warzywami... Pyszne!
     Pewnego popołudnia przyleciała do naszego hotelu oswojona papużka. Nie mogliśmy sobie odmówić krótkiej sesji zdjęciowej ;-)




     Jeśli ktoś nie jest surferem, to poza błogim leniuchowaniem nie ma tu nic specjalnego do roboty czy też zwiedzania. A ponieważ my surferami nie jesteśmy, to oddaliśmy się z rozkoszą temu drugiemu zajęciu. Na wschód słońca się nie zerwaliśmy, ale zachody wszędzie są cudowne i lekko kiczowate ;-)


     Grześ nawet na chwilę się zadumał ...


     ... jak i gdzie potoczy się dalej ...

czwartek, 23 lutego 2012

Salvador (ale nie Dali)

     INFO - Od jakiegoś czasu na blogu nie wyświetlają się wszyscy "Obserwatorzy", którzy przystąpili do naszego bloga. Dzieje się tak również na innych blogach, więc prawdopodobnie zawinił serwis "Bloggera". My nie usunęliśmy nikogo na czarną listę ;-) Mamy nadzieję, że problem zostanie rozwiązany i wszystko wróci do normy. Pozdrawiamy wszystkich Obserwatorów ;-)

     Gwatemala podoba nam się bardzo. Kolorowe stroje Indianek, pyszna kuchnia, stosunkowo czysto i bardzo cicho, jak na warunki Ameryki Centralnej oczywiście. Spokojne i pozytywne nastawienie do życia, chociaż w garnku czasem tylko echo. Istniało duże prawdopodobieństwo, że jeżeli dłużej zostaniemy w Gwatemali, to nasza podróż zakończy się na tym państwie. Nie chcąc więc ryzykować utraty dalszej części podróży zwinęliśmy manatki i z San Pedro przejechaliśmy bezpośrednio do San Salvador.
     Granica Gwatemala - Salwador jest wymarzonym miejscem dla turystów. Szybko, miło, bez ceregieli i zbędnej biurokracji. Oczywiście pomijamy oblepiających nas cinkciarzy, którzy nie potrafią zrozumieć, że turysta wie, że waluta się zmienia, ale nie chce jej kupować u nich. Cóż zrobić?... Pan celnik stwierdził, że stempelek nie jest nam potrzebny w paszportach. Na naszą prośbę - że niby na pamiątkę - chętnie poszedł jednak do biura, wstemplował pieczątki z adnotacją "na życzenie" i z uśmiechem przyniósł nam paszporty do autobusu. 
     Po dwóch godzinach jazdy od granicy dojechaliśmy do San Salvadoru, który jest stolicą tego najmniejszego państwa w Ameryce Środkowej. Najmniejszego, ale za to gęsto zaludnionego - na 1 km2 przypada tu 300 mieszkańców. Stolica ma bardzo wysoki współczynnik przestępczości (głównie morderstw). Dotarliśmy tam po zmroku, ale szczęśliwie szybko znaleźliśmy przyzwoity hotel i nie musieliśmy się niepotrzebnie tułać. Spotkani ludzie okazali się bardzo przyjaźni i pomocni we wskazaniu noclegu.
      Cały dzień na zwiedzanie San Salvadoru to dużo za dużo. 
     Po pierwsze - temperatura zrobiła się jakieś 10-12 stopni wyższa od temperatury w górskim San Pedro. Taki przeskok z dnia na dzień mocno się odczuwa. Wiem, wiem - macie śnieg albo zimową pluchę za oknem i mruczycie pod nosem, że narzekamy na ciepełko ;-) Nie narzekamy, tylko kiedy z zimnego robi się ciepło, to jest przyjemnie. Ale kiedy z gorącego robi się baaardzo gorąco, to może to być lekki nadmiar szczęścia. Potrzebujemy chwilę na aklimatyzację...
     Po drugie - niewiele tu można zobaczyć. To znaczy - jest trochę historycznych budynków, bo i miasto kilka wieków sobie liczy ...




     ... ale jakoś nie znaleźliśmy czytelnej informacji - co jest czym. Poza tym większość ciekawych miejsc jest odcięta od świata kramami, straganami, obwoźnymi i obnośnymi handlarzami. Najbardziej mobilnym straganem jest taczka, z której można sprzedawać wszystko.



      Chociaż przyzwyczailiśmy się już nieco do tutejszych standardów "czystości", to w tym mieście śmierdziało wyjątkowo mocno. Rynsztokami płynęło dosłownie wszystko i nietrudno było też w coś wdepnąć. Towar handlowy wszelkiej maści w ilości rzucającej na kolana. Na stoiskach ze specyfikami medycyny nowoczesnej na równych prawach znajdowały się wszelkiego rodzaju zioła oraz produkty "pochodzenia zwierzęcego", z suszonymi wężami w tle.




     No i tak oto chodząc pomiędzy setkami stoisk nie znaleźliśmy prawie nic historycznego. Wszystko gubiło się za szczelnie porozstawianymi budkami. Dopiero po wejściu na schody okazało się, że ponad targowiskiem widać kopuły i zarysy starych budowli. Dotarcie do nich z poziomu chodnika okazało się praktycznie niemożliwe - tylko budki, budki i budki handlowe. A jeżeli już się udało, to o zrobieniu fotki nie było mowy.




     Praktycznie wszystkie uliczki w Centro Historico to jedno wielkie targowisko i plątanina kabli elektrycznych na słupach.




     Oczywiście uliczki tematyczne są i w San Salvador. Trafiliśmy przypadkiem na zakątek fryzjerów i sklepów z artykułami fryzjerskimi. Dziesiątki "salonów" fryzjerskich tuż obok siebie. Kiedy Grześ zobaczył, że strzyżenie damskie kosztuje tu grosze, to stwierdził, że nie będzie się męczył znowu z postrzyżynami mojego siana. Posadził mnie na fotelu i kazał pani ciąć. Zanim mi włosy nie odrosną będzie mnie musiał oglądać w wersji bardzo krótkiej fryzury, no ale sam chciał ;-) A mnie przynajmniej jest chłodniej ;-)


     Efekt końcowy tej wizyty w kolejnych postach ;-)
     W drodze powrotnej do hotelu napatoczyliśmy się na niezastawiony niczym kościół. Prezentował się naprawdę okazale i ciekawie. Szkoda, że reszty nie da się w ten sposób zobaczyć.


     Naszą uwagę przykuł również staruszek odpoczywający na murku przed dalszą drogą ...


     Jeśli ktoś nie lubi targowisk, to nie polecamy mu wizyty w tym mieście. Można je potraktować czysto tranzytowo i bez żalu przejechać przez nie czym prędzej. Największą ciekawostką były tu dla nas monety, które można spotkać w USA, ale podobno bardzo rzadko. Salwador nie posiada własnej jednostki monetarnej - jakiś czas temu przyjął do powszechnego obiegu dolary amerykańskie. No i właśnie moneta jednodolarowa była dla nas zaskoczeniem, kiedy pani wydała nam resztę za owoce.

niedziela, 19 lutego 2012

San Pedro La Laguna

     Kilka dni temu zakotwiczyliśmy w gwatemalskim miasteczku San Pedro La Laguna. Zlokalizowane jest ono nad brzegiem jeziora Atitlan, które utworzyło się w starym kraterze wulkanicznym. W jego sąsiedztwie znajdują się jeszcze trzy wulkany, a całe jezioro otoczone jest wysokimi górami. Widok z hotelowego okna zachęcał nas codziennie do szybkiego wstawania.


     San Pedro La Laguna nie wygląda na bogate miasto, ale ludzie są tutaj bardzo pogodni i życzliwi. W latach 60-tych XX wieku tłumnie przybywali tu również hipisi. Wielu z nich zostało w miasteczku do dzisiaj i często można ich spotkać na ulicy. Przeważającą liczbę mieszkańców stanowią jednak potomkowie Majów. Nadal chodzą w swych barwnych strojach na co dzień. Również panowie, zwłaszcza starsi, noszą haftowaną odzież.


     Na niespełna 13 tysięcy mieszkańców przypada tu ponad 20 kościołów różnych wyznań. Ten znajduje się w centrum, tuż przy szkole, targu i boisku.


     Miejsce to przyciąga wielu plecakowych turystów i jest podobno najtańszym miastem w Gwatemali. Dodatkowo znajduje się tu kilka szkół językowych, w których za niewielkie pieniądze można uczyć się hiszpańskiego i to w systemie nauczyciel + jeden uczeń, a nie cała klasa. Nam udało się znaleźć nauczyciela poza szkołą za jeszcze mniejsze pieniądze. Stwierdziliśmy więc, że głupio byłoby nie skorzystać z takiej okazji i nie poświęcić chociaż kilku dni na naukę tego języka. Na pewno nam się jeszcze przyda. 
     No i tym sposobem sympatyczny Francisco wkładał nam codziennie do głowy hiszpańskie słówka i regułki. "Klasa" była na świeżym powietrzu, gwatemalska kawa pomagała w skupieniu a luźna atmosfera nie powodowała niepotrzebnego stresu.


     Muchas gracias por su paciencia, Francisco - nuestro super maestro! ;-)))
     
     Ilość materiału do opanowania i zadawane prace domowe nie pozostawiały nam zbyt wiele wolnego czasu. Zmienialiśmy jednak drogę do szkoły i z powrotem, aby zobaczyć chociaż odrobinę życia w San Pedro. Jezioro Atitlan znacznie zmienia poziom wody i wielu mieszkańców straciło swoje domostwa. Wystają z wody tylko ich kikuty lub całe wyszykowane piętra. Niektórzy nadal mieszkają na wyższych kondygnacjach i życie codziennie toczy się prawie w jeziorze.



     Jezioro daje również pracę i umożliwia transport ludzi i towarów. Byleby łódka nie nabierała wody...


      Dzieciaki wszędzie świetnie się bawią, więc i na przystani znajdą sobie jakieś zajęcie. Ot, choćby chwila dla "fotoreportera", zanim nie przypłynie następna łódka.


     Główne ulice są w miarę szerokie, ale niektóre można pokonać tylko piechotą. Na większości jednak mieszczą się kolorowo "stjuningowane" tuk-tuki.



     Takie obrazki jeszcze długo nie znikną z tutejszego życia ... W ten sposób przenosi się tu wszystko: worki z warzywami, ściętą kukurydzę, drewno na opał, pustaki do budowy domu ... Nie wiem jak ci wiekowi ludzie sobie z tym radzą, bo nam nasze plecaki czasem doskwierają ciężarem ...


     Reklamy są tutaj malowane bezpośrednio na murze i musimy przyznać, że większość z nich jest naprawdę świetnie i pomysłowo wykonana. Nieraz widzieliśmy, jak pan siedział na prowizorycznym rusztowaniu i malował pędzelkiem poszczególne detale. Misterna robota!


     Życie płynie tu leniwie i atmosfera San Pedro pozwala na chwileczkę zapomnienia. Idealna dla nas pogoda - słonecznie, bardzo ciepło, ale nie upalnie i górskie krajobrazy bardzo przypadły nam do gustu. Do tego ogromne jezioro i wyśmienita kawa każdego dnia. Egzotyczne dla nas owoce rosną na wyciągnięcie ręki, a kupić można je tutaj za grosze.




     A teraz porcja energetycznego, intensywnego pomarańczu na ocieplenie europejskiej, srogiej zimy. Oj żałujcie, że was teraz nie ma w San Pedro La Laguna ...